[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Pentham manipulował przy zamku, baczny wzrok inspektora nie odrywał się ani na ułamek sekundy
od jego palców. Nie zdołał jednak stwierdzić ani jednego podejrzanego ruchu.
- Inspektorze - krzyknął niespodziewanie Pentham, gdy Mallone trzymał już broń w rękach -
wściekły wilk idzie na pana. Niech pan strzela! Jest już tuż przed panem i za chwilę skoczy do
gardła.
Inspektor zrozumiał, na czym polegała gra. Szarpał wściekle za cyngiel, strzał jednak nie padał.
- Hm - podniósł broń do oczu. - Coś tu... Pentham wyjął mu ją jednak z rąk błyskawicznym
ruchem.
- Nie, inspektorze - oświadczył z uśmiechem - tego nie było w umowie. Niech pan nie
zapomina, że sir Gordon także nie miał możności sprawdzenia przyczyny defektu po nieudanym
strzale.
- A mechanizm znowu działa bez zarzutu - oświadczył, odsuwając zamek.
- Niech pan pokaże ręce pułkowniku! - zawołał szybko Mallone.
Pentham przesuną mu tuż przed oczyma otwarte dłonie. Były puste.
- No i co, zaczyna pan wierzyć inspektorze w czarną magię?
Mallone zmarszczył brwi.
- Nie. Ale zaczynam wierzyć, że nie wszystkie pańskie domysły wiszą w próżni. Może mi pan
teraz zademonstrować, jak się to robi?
Pentham wykonał nieuchwytny ruch i nieoczekiwanie pomiędzy palcami coś zalśniło.
- Oto - pokazał zgiętą igłę gramofonową - czarodziejska laska dokonująca tych cudów.
Wystarczy zacisnąć ją pod paznokciem, by stała się niewidoczna.
Mallone obejrzał z uwagą.
- Ta sama, którą pan znalazł na miejscu polowania?
- Tak. Tuż obok stanowiska sir Gordona. Teraz pan rozumie, dlaczego sztucer Gordona
odmówił posłuszeństwa, w chwili gdy atakował wściekły wilk?
Mallone obracał niezdecydowanie w palcach zardzewiałą igłę.
- Ale gdzie się podział ten zastrzelony z rewolweru wilk? I przecież nikt prócz sir Gordona nie
miał na polowaniu rewolweru. A Woodsona położył pocisk z krótkiej broni. Co do tego nie ma
najmniejszej wątpliwości.
- Niestety te pytania pozostają bez odpowiedzi. Nie twierdzę więc bynajmniej, że już dochodzę
do celu. Ale w każdym razie nie może pan zaprzeczyć, inspektorze, że pewne punkty zaczepienia
zdołałem jednak uchwycić. Gra na zniżkę Trustów i magiczny sztucer to jednak coś. A poza tym co do
tych rewolwerów, to nie jest znów wcale zupełnie pewne. Nie dokonano przecież rewizji osobistej u
myśliwych.
Inspektor nie mógł długo zasnąć tej nocy. Demonstracja w strzelnicy zabiła mu potężnego klina.
Usłuchał Penthama. Włożył tajemniczą ćwiartkę papieru do koperty i opieczętował ją
troskliwie. Nie widział w tym celu, jednak tego wieczora działo się tyle dziwnych rzeczy.
XX. YARDLEY PRACUJE W TERENIE
- I wiecie panie, jak ten to bandyta skulnął z kobyły ma tamtego smyrgałę - za każdym niemal
słowem z popękanych od mrozu ust wionął niezbyt ponętny zapach czosnku.
Yardley ukradkiem otarł kropelki potu występujące gęsto na czoło.
- Na jaką znów  smyrgałę? - zapytał niepewnie. Nie traciła ani odrobiny dotychczasowej
swady.
- To w naszych stronach tak nazywajÄ… automobil. A potem, wiecie, jak nie gruchnie bez Å‚eb
bandytę, że aż majtki zaświeciły w powietrzu, a potem...
- Może ciasteczko? - już po raz trzeci kosztem ciastek zyskiwał chwilę milczenia.
Nie odmówiła. Wydawało się, że ma nieograniczone możliwości konsumpcyjne. Aż się dziwił,
gdzie podziewa to wszystko. Bo przed słodyczami wsunęła jak gdyby nigdy nic lekką zakąskę złożoną
z dwóch porcji wieprzowych kotletów zaopatrzonych w potężny dodatek jarzyny.
Przez cały czas nie przestawała opowiadać z zacietrzewieniem treści widzianego filmu. Yardley
odnosił wrażenie, że w ogóle nic innego przez całe życie nie robiła poza uczęszczaniem na
najbardziej niedorzeczne produkcje X Muzy.
I żeby choć była podobna do ludzi - usiłował nie patrzeć na współbiesiadniczkę. Całe szczęście,
że nikt go tutaj nie znał. Inaczej reputację z miejsca wzięliby diabli. Co tu owijać w bawełnę. Kulfon
jakiego świat nie widział. I gdyby nie to, że służyła we dworze Jamesa Baldforda. I że w tym
dworze...
Skorzystał z chwilowej przerwy.
- Swoją drogą ten wasz Dżok musi mieć żelazny organizm... - zarzucił wędkę. Wybałuszyła
oczy.
- Gdzie ta żelazny... hi... hi... to pewna takie londyńskie wykpiwuszki... pies je całkiem
prawdziwy.
- Ale żeby o takiej ranie skakał jak gdyby nic? - pokiwał z podziwem głową. Znowu się
zdziwiła.
- Po jakiej ranie? Dżok przecież zdrów jak byk.
- No... jednak niech sobie pani przypomni. Był przecież, ranny niedawno - nastawał. Wepchnęła
resztÄ™ ciasta do ust.
- %7łe też pan wszystko musi wiedzieć. Skaleczył sobie łapę drutem kolczastym na jesieni. Ale co
ta takiemu smokowi - tyle, że pan zalał mu ranę czymsik czarnym i śmierdzącym i wnet przeszło.
- Nie! Ja mówię o tym, co było teraz, przed kilku dniami.
Wzruszyła ramionami, aż opięta na obfitym biuście bluzka zatrzeszczała alarmująco.
- Teraz to nie. Pan pilnują Dżoka i nie pozwalają, by się zranił bez pożytku. - Nie - powtórzyła -
od tamtego czasu nijakiej rany nie miał.
Wyglądała na zbyt głupią, by można ją podejrzewać o rozmyślne kłamstwo. A więc znowu
pudło! Trzecie w ciągu trzech dni. Nienajgorszy rezultat. Tu miał bodaj czy nie najwięcej nadziei.
Dżok był olbrzymim wilczurem, jak ulał pasującym do hipotezy Penthama.
Pomywaczka z Silwerwoods kosztowała go okrągłe dwanaście godzin dyplomatycznych
zabiegów.
Rachunek za połknięte przez nią potrawy i słodycze na pewno wyniesie nie mniej niż
dwadzieścia szylingów. A gwara, jaką młóciła bez przerwy, przyprawiała go niemal o chorobę
nerwowÄ….
I wszystko na próżno. Już trzeci wynaleziony przez reportera w najbliższej okolicy wilczur jak
na złość nie odniósł w okresie tragicznego polowania najmniejszej nawet rany.
- Jakby pan nie był przeciwny, to ja by zjadła jeszcze jednego pierożka - zalotna mina
pomywaczki wywołała u Yardleya uczucie mdłości...Machnął z rezygnacją ręką. Co tam ostatecznie
jedno ciastko więcej...
- Chyba jednak Dżok jest największym wilczurem w okolicy? - zapytał od niechcenia,
odwracając głowę, aby nie widzieć krótkich palców umazanych w kremie.
- Największy? Nie - pokręciła głową - Gdybyście panie zobaczyli Jolly od Hybsa - Toto
dopiero pies jak ciele. I oczyska takie wyłupiaste. Jak zacznie nimi wiercić - to człowiekowi mrówki
po skórze chodzą.
- Któż to taki ten Hybs? - zapytał niby obojętnie.
- A owczarz. Siedzi w szałasie pod lasem. Córkę ma taką, wiecie, kalekę... Trzy lata temu
spadła ze świerka. Przełamała sobie cosik w krzyżach. Tutejszy dochtor machnął ręką - to powiada,
trumnę kupujcie. Aż znalazł się jeden taki co ją połatał. Wielgi dochtor. Ale chodzić to od tego czasu
dziewucha nie może. Ino cięgiem na wyrku, a Jolly jej pilnuje...
Czwarty wilczur! W okolicy aż się roiło od psów tej rasy... Informacja kosztowała go jeszcze
dwa ciastka i godzinę wysłuchania swoiście interpretowanych streszczeń filmów.
Do szałasu było najmniej dwie mile. Grozne warczenie, jakie usłyszał za drzwiami,
rzeczywiście omal nie wywołało  mrówek na skórze reportera. Zapukał jednak odważnie.
W odpowiedzi warczenie wzmogło się jeszcze.  Pies jak cielę , przypomniał sobie
opowiadanie pomywaczki. Jak nic skoczy bestia człowiekowi do gardła. Jeszcze pytanie, czy nie ma
innych drzwi, przez które może wybiec i rzucić się na niego. Z trudem pokonał chęć
natychmiastowego odwrotu.
Znowu zapukał.
Wreszcie rozległ się cienki, drżący głosik.
- Kto tam?
- Swój. Gość z pałacu Blackshirre - Yardley przedtem przygotował dokładnie plan całej
kampanii, dowiedziawszy się szczegółowo co i jak. Przytrzymywana łokciem paczka miała odegrać
wyznaczoną z góry rolę.
- Kiedy taty ni ma w domu. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • apsys.pev.pl