[ Pobierz całość w formacie PDF ]

I chyba otępiałe lenistwo było tym, czym mnie naprawdę ze sobą związał.
W końcu nie wychodziłam już z domu inaczej, jak tylko z nim. Zdarzały się słoneczne
niedzielne przedpołudnia, kiedy zabierał mnie na spacery po parku. Musiałam wkładać ele-
gancki biały kostium, kapelusik z woalką, a on brał mnie pod ramię i odbywaliśmy tę naszą
groteskową przechadzkę, by w końcu zatrzymać się na długo pod szpitalem. W takie pogodne
dni chorzy odpoczywali na ogrodowych krzesłach; znał ich wszystkich, wymieniał z każdym
po kilkanaście zdań, a ja czekałam zaciskając usta i nie przerywałam tego ceremoniału. Cho-
rzy ignorowali mnie. Nic nie ma sensu  myślałam  mój talent gnuśnieje, rozłazi się jak
resztki jedzenia. Diabeł tłumaczył pokrętnie, że wprost przeciwnie, te spacery są wspaniałą
inspiracją i gdyby na moim miejscu był geniusz, dawno wydałby z siebie arcydzieło, ba! całe
tomy! Już nie zaprzeczałam. Konieczność napisania rzeczy genialnej zdawała się we mnie
mijać. To był czas pustki.
Mijały lata. Ich upływ poznawałam po śladach powolnego niszczenia domu, po ledwie za-
uważalnych znamionach starości na twarzach pacjentów szpitala dla obłąkanych, po wzrasta-
jącej niemrawości kochanka. Diabeł łysiał. Codziennie, gdy budziłam się koło południa, zbie-
rałam z umywalki kłaki jego siwiejących włosów. Zresztą, moje też siwiały i wylatywały.
Dolegał mi ból stawów, żołądka, wątroby. Nieraz w nocy budziły mnie ataki duszności; le-
karz zalecał spacery na powietrzu, ruch, zmianę trybu życia, podróże chociażby, ale brakło mi
na nie pieniędzy. Diabeł robił się z wiekiem coraz bardziej skąpy, z pewnością dawno już
wtedy przepuścił wszystko co miał, o ile miał. No i nie miałam złudzeń: podkradał mi często
z kasetki, podkradał sumy żałośnie małe. Jeśli nie było większej, myszkował mi po kiesze-
niach i między książkami, sam zaś uczulił się, abym nie śmiała nawet dotknąć kieszeni jego
rozdętych olbrzymim brzuchem portek. Nasz związek był absurdalny, mimo wszystko do
końca nie chciałam się wyrzec geniuszu w sztuce.
On mnie znał i pewnie dlatego nie odchodził. Znudziłam mu się już dawno  albo też on
stracił potencję; siadywał w kącie pokoju, w półmroku, w starych, znoszonych kapciach, w
niedopiętym szlafroku. Chrapał przy drzemce, a ja nie umiałam się skupić na niczym. Moje
wiersze traciły dawną zwięzłość; metafory gubiły jasność, powtarzałam się do znudzenia i z
prawdziwą ulgą darłam zaraz kolejne, ledwie pozaczynane kartki.
Skoro więc nie umiałam go zabić, pozostawało tylko czekać cierpliwie na jego naturalną
śmierć. Starzał się w oczach, tetryczał, przy byle chodach albo pagórku miewał zadyszkę i
oczy wyłaziły mu z orbit; palił ogromne ilości papierosów, niedopałki walały się po dywanie i
meblach, w powietrzu wisiał gęsty, nikotynowy smród. Słuchałam po nocach jego charkotu i
kaszlu, podawałam buty, bo nie mógł już się schylać  przeszkadzał mu wzdęty brzuch! Nie
sięgał rękami przez ten brzuch! Moje własne życie sprowadzało się teraz do roli siostry miło-
sierdzia, a dalej przecież musiałam go prowadzić, prawie dzwigać pod szpital, wyczekiwać,
aż skończy swoje nic nie znaczące rozmowy z pacjentami, na każdym zakręcie i koło każdej
ławki przystawać, by złapał oddech, a w domu wysłuchiwać w przerwach między palackim
bronchitem, który rozsadzał mu płuca, jakie też szanse stworzenia arcydzieł beznadziejnie
zatracam. I raptem umilkł. Wiedział, że czekam na jego śmierć. Raz tylko  to była nasza
ostatnia kłótnia  zrozumiałam wśród jego kaszlu, że czeka także na moją. Na moją śmierć.
W pokoju zimno. Tak samo było wtedy; gdy on tu, w tym salonie, umarł na serce. Nie za-
26
uważyłam tego od razu. Wydawało mi się, że śpi, rozwalony jak zwykle w fotelu, a kiedy
wreszcie podeszłam do niego i stwierdziłam, że nie oddycha, nie było żadnej ulgi ani żalu, ani
zadumy, ani wstrząsu. Trzeba się było zastanowić, co teraz począć  nie tyle bez niego, co  z
nim. Och, oprócz brudnej chustki nie miał nic w kieszeniach, ani pieniędzy, ani nawet doku-
mentu z adresem. O jego istnieniu w moim życiu nie wiedział nikt, nie meldowałam go, przy-
chodził i odchodził niezauważony przez sąsiadów z innych pięter  po co mnożyć trudności 
myślałam sobie. Ech, leży tu do dziś, w tym samym fotelu, za ciężki, aby wlec go i kryć. Nie
odwiedza mnie nikt  a w końcu byłoby naiwnym samooszukiwaniem się mniemać, że jakie-
kolwiek usuwanie stąd jego cielesnych szczątków, krycie się przed wspomnieniami pomoże
coś lub oddali! Być może czeka tak właśnie na moją śmierć rozkładając się powoli i natural-
nie pod bordowym, surowym jedwabiem staroświeckiego szlafroka? Nie zapalam światła w
tym kącie salonu, nie tęsknię za nim, nie boję się jego obecności. Kotu on także nie przeszka-
dza. Zaczynam jednak lepiej spać, chodzę na moje ranne spacery po parku. Przeżyłam szata-
na, jest niemożliwe, abym nie doczekała się także geniuszu na miarę wieczności. Za niedo-
mkniętymi oknami mgła, krople wilgoci na fortepianie, na butwiejących, oślizgłych partytu-
rach i rękopisach moich wierszy.
27
Zwięta
Było duszno. Stałam z walizką patrząc na ściany opuchłe pod obłażącym tynkiem, żółta-
we, przecięte galerią z wychodkiem na każdym rogu. Prowadziły tam schody. Barierka ugina
się zabawnie odkąd Bru popchnął na nią Motkie, a Motkie zawisła jak pierzyna z grymasem
podobnym do śmiechu. Motkie zawsze wygląda tak w złości. Mieszkali obok mnie, a z lewej
żyła Katelin i dreptała na wysokich obcasach. Za nią, w następnej klitce, Rita, potem Malijka
i wreszcie  Zwięta. Wchodziło się prosto z galerii, szerokiej może na krok. Od kubłów z od-
padkami szedł ckliwy smród i wstrzymywał się naraz przy krzaku bzu pod tym ostatnim
oknem. Ubikacja tam była nieczynna, gałęzie bzu zasłaniały ją całkiem. Bez wyglądał jak
zjawa, a ja wprowadziłam się w maju: żółć ścian męczyła bardziej niż upał, para z pralni, osy
na kubłach. Mój pokoik był ciasny, z popsutym kranem. Po wodę trzeba było biegać do wy-
chodka. Drzwi na haczyk, przez szparę widać było całe to podwórze i przeciwległy mur, cały
w sadzy, bez okien, gdzie nie wynajmowano pokoi.
Postawiłam walizkę na łóżku. Wytłumaczono mi, że ze światłem muszę poczekać na Mot-
kie, bo w jej pokoju jest licznik i coś do przełączenia. Czekając modliłam się, nie wiem jak
długo. Sufit opadał skośnie i przeszkadzał. Wymyłam komodę, wyłożyłam ją gazetami, szar-
pałam się właśnie z szufladą, kiedy Motkie stanęła w drzwiach. Zapisała na paczce papiero-
sów stan licznika, krzywiła się, że ciężko mnie zrozumieć, że muszę złapać pracę, dozorczyni [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • apsys.pev.pl