[ Pobierz całość w formacie PDF ]
bumerang, oszczep i oryginalny wynalazek aborygenów miotacz oszczepów. Jest
to drewniany przyrząd z uchwytem na dłoń w jednym końcu i gniazdem na oszczep
w drugim. Dzięki miotaczowi siła wyrzutu oszczepu i precyzja, z jaką trafia w cel,
wzrasta trzykrotnie.
Stado składało się z dwóch samców: dorosłego i młodego, oraz dwóch
dorosłych samic. Bystre oczy myśliwych dokładnie zlustrowały stado. Powiedzieli
mi potem, że się ze sobą telepatycznie porozumieli i ustalili, iż zapolują na starszą z
dwu samic. Polując posługują się taką samą metodą jak psy dingo, a mianowicie
wypatrują oznak sygnalizujących, które zwierzę jest najsłabsze. Takie zwierzę
wydaje się samo wskazywać myśliwemu, że ono ma dziś spełnić zaszczytny cel
swojej życiowej misji, zostawiając silniejszym szansę przeżycia i utrzymania
gatunku. Bez jednego słowa, bez żadnego znaku, w ustalonym czasie myśliwi
ruszyli do ataku. Jeden oszczep trafił wielbłądzice w głowę, drugi w tej samej chwili
68
ugodził ją w pierś. Zginęła natychmiast, ani chwili się nie męczyła. Trzy pozostałe
wielbłądy pogalopowały przed siebie i wkrótce stukot ich kopyt ucichł w oddali.
Przygotowaliśmy wspólnym wysiłkiem głęboką jamę, wyłożyliśmy jej dno i
boki warstwami suchej trawy. Brat Wielkich Zwierząt rozciął nożem brzuch
wielbłądzicy, takim ruchem, jakby otwierał zamek błyskawiczny. Gdy uszło z niej
gorące powietrze, doszedł nas silny odór ciepłej krwi. Jeden po drugim usunięto
wszystkie wewnętrzne organy, tylko serce i wątrobę odłożono na bok. Ceniono je w
plemieniu. Wierzono bowiem, że to z nich zwierzę czerpie siły i wytrzymałość. Ja,
patrząc na te organy okiem naukowca, widziałam w nich bogate zródło żelaza.
Cieszyłam się, że zasili naszą dietę, tak niestałą i nieprzewidywalną, jeśli chodzi o
wartości odżywcze.
Krew zlano do specjalnego pojemnika, który nosił na szyi młody pomocnik
Uzdrowicielki. Odkładając na bok kopyta, zrobił dziwną uwagę, że bardzo się
przydadzą do pewnych celów... Nie zdradził, do jakich, a ja w żaden sposób nie
mogłam się tego domyślić
Nagle któryś z oprawiających wielbłądzicę zawołał do mnie ze śmiechem:
Chyba specjalnie dla ciebie upolowaliśmy to zwierzę. Patrz!
Trzymał w ręku olbrzymi pęcherz moczowy. Wszyscy wiedzieli o mojej
potrzebie picia wody i wciąż szukali dla mnie odpowiednio dużego pęcherza, który
mogliby przerobić na bukłak. Teraz cieszyli się, że go nareszcie mają. Sądząc po
obfitości odchodów zwierzęcych rozsianych po całym terenie, musiał on być
ulubionym pastwiskiem tutejszych zwierząt. Może zabrzmi to jak ironia; ale bardzo
teraz ceniłam odchody, które jeszcze parę miesięcy temu wzbudzały we mnie wstręt.
Gorszyłam się nawet, mówiąc o nich. Teraz ochoczo je zbierałam, wdzięczna za
napotkanie tak wspaniałego materiału opałowego.
Uwieńczeniem radosnego dnia były żarty i prześmieszki na mój temat: nie było
końca domysłom, jak będę nosiła wielbłądzi pęcherz. Czy go uwiążę u pasa, na szyi,
czy też założę jak tornister na plecy!
Następnego dnia maszerowaliśmy, mając nad głowami rozciągniętą jak
baldachim skórę wielbłąda. Kilku osobom zapewniała cień, a przy tym mogła lepiej
wyschnąć i zakonserwować się. Wcześniej usunęliśmy z niej każdy widoczny
kawałek mięsa i nasączyliśmy garbnikiem zebranym z kory drzew. Wielbłąd
dostarczył nam więcej mięsa, niż potrzebowaliśmy do bieżącego spożycia. To, co
zostało, pocięliśmy w wąskie paski. Płaty mięsa, które nie upiekły się na ognisku,
przywiązaliśmy do palików zrobionych z gałęzi i kilkoro z nas niosło je przez
pustynię jak chorągwie. Mięso powiewało na wietrze, suszyło się i konserwowało w
najbardziej naturalny sposób, a my maszerowaliśmy w najkomiczniejszej chyba
paradzie, jaką można sobie wyobrazić...
Mrówki na słodko
Mrużyłam oczy, gdyż słońce świeciło tak palącym blaskiem, że nie sposób było
mieć je otwarte. Pot, wydzielany wszystkimi porami skóry, spływał drobnymi
strumyczkami w fałdkach piersi i przy każdym kroku zwilżał ocierające się o siebie
uda. Pociły mi się nawet wierzchy stóp, co się przedtem nie zdarzało. Wszystko
69
świadczyło o tym, że skończyła się przyjemna czterdziestostopniowa temperatura i
zaczyna trudny do zniesienia upał.
Spody stóp nabrały dziwnie plastycznych kształtów. Już nie chodzi o to, że
pęcherze pokrywały je od dużego palca do pięty i od boku do boku, ale o to, że to
były nowe pęcherze, które wyrosły na starych, jeszcze nie do końca zabliznionych.
Moje stopy były martwe.
Podczas dzisiejszego marszu jedna z kobiet zniknęła na chwilę na pustyni i po
paru minutach wróciła, niosąc w ręku ogromny jasnozielony liść. Miał prawie pół
metra szerokości. Nigdzie w zasięgu wzroku nie widziałam drzewa, z którego mógł
pochodzić. Wyglądał zdrowo i świeżo, podczas gdy wszystko, co nas otaczało, było
brązowe, wyschnięte i rozpadające się. Nikt nie pytał, gdzie go znalazła. Jej
plemienne imię brzmiało Przynosząca Szczęście, a zajmowała się prowadzeniem
gier towarzyskich. Na ten wieczór zapowiedziała grę nazwaną Tworzenie .
Przechodziliśmy obok wielkiego mrowiska, zamieszkanego przez duże, prawie
trzycentymetrowe mrówki z dziwnie rozdętymi brzuszkami. Któraś z kobiet
poinformowała nas, że dostaniemy je dziś na kolację i zwracając się do mnie, dodała:
Polubisz je. Zobaczysz!
To była jedna z odmian mrówek miodowych. Ich brzuszki zawierały słodką
substancję, której smak rzeczywiście przypominał miód. Nie były jednak ani tak
duże, ani słodkie jak te, które zamieszkują okolice, gdzie wegetacja jest bujniejsza.
Ich miód daleki był od gęstego musu o konsystencji kremu w złocistym kolorze, jaki
nam się z miodem kojarzy. Nie mogło być inaczej, skoro karmiły się jedynie
bezbarwnym upałem i wiatrem. Ale dla moich aborygeńskich przyjaciół smak tych
mrówek był tak słodki jak dla nas cukierki. Niczego słodszego nie znali. Chwytali
więc mrówki i pakowali je sobie do ust, a wyraz ich twarzy wskazywał
jednoznacznie, że bardzo im smakowały.
Wiedziałam, że prędzej czy pózniej dojdą do wniosku, iż czas najwyższy, abym
i ja ich spróbowała. Zdobyłam się więc na odwagę. Mrówkę trzeba było zdusić w
ustach, wyssać jej słodycz, ale jej nie połykać. Mnie się to nie udało. Nie mogłam
sobie poradzić z jej wierzgającymi dokoła mego języka nóżkami ani znieść jej
pełzania po dziąsłach. Wyplułam ją. Dopiero potem, gdyśmy rozpalili ognisko,
zawinęli mrówki w liście i zagrzebali w węglach, by się upiekły wylizywałam je ze
środka opakowania, tak jak to kiedyś zrobiłam z czekoladowym batonikiem
Hersheya, gdy się rozpuścił, zanim go wyjęłam z papierka. Dla tych, co nie znają
smaku miodu z kwiatów pomarańczy, byłyby może wspaniałym poczęstunkiem, ale
u nas, w Ameryce, nikt by ich pewnie nie kupował.
Tego wieczoru nasza pani od gier rozerwała przyniesiony wcześniej liść na
sześćdziesiąt trzy kawałki i każdemu z nas dała jeden. Nie wiem, jak jej się to udało,
bo nie widziałam, by je liczyła, musiała jednak mieć jakieś swoje sposoby. Podczas
gdy ona dzieliła liść, wszyscy pozostali muzykowali i śpiewali. Potem zaczęła się
gra.
Przy akompaniamencie cichego nucenia położyła pierwszy kawałek liścia na
ziemię. Inni kładli następne dopóty, dopóki trwała muzyka. Z zainteresowaniem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]