[ Pobierz całość w formacie PDF ]

zobaczyć łosie, orły bieliki i niedzwiedzie.
Ale nie miała szansy na spełnienie tych marzeń, dopóki nie odnajdzie
zagubionego amuletu.
Już miała się poddać, kiedy trafiła ręką na coś twardego i krzyknęła z
radości. Jest! Poranna wyprawa do Tongaskiego Parku Narodowego znów była
aktualna. Cammie Jo poświeciła latarką na naszyjnik, znalazła miejsce, w
którym pękła żyłka, zawiązała ją na staranny supełek i zawiesiła na szyi
magicznÄ… ozdobÄ™.
Natychmiast poczuła się lepiej.
No. Do diabła z Mackiem. Znów była odważną Camryn i dopóki miała
przy sobie amulet, nikt nie mógł jej powstrzymać od rzucenia się w wir
przygody jej życia.
Obudziła się o świcie, gotowa do pierwszej wyprawy. Otworzyła okno i
wciągnęła w płuca haust czystego górskiego powietrza. Potem ubrała się,
zasznurowała buty, umocowała dodatkowym węzłem totem i zawiesiła na-
szyjnik na obszernym niebieskim golfie. Nie miała zamiaru zgubić po raz drugi
swojego klucza do szczęścia.
Po kilku próbach udało jej się w końcu założyć szkła kontaktowe, zrobiła,
co mogła, żeby odtworzyć makijaż autorstwa Kay, i nawet jakoś to wyglądało.
Zostawiła rozpuszczone włosy, rozczesała je tylko energicznie, potrząsnęła
głową i sprawdziła efekt swoich zabiegów w lustrze.
W porządku! Camryn Josephine jak żywa.
Przemknęła przez hol recepcyjny, o tej porze zupełnie pusty, nie licząc
starego recepcjonisty, który nigdy nie podnosił głowy znad porannej gazety.
Gdy już wyszła na zewnątrz, bez trudu znalazła ulicę zapełnioną pasażerami
schodzącymi ze statków wycieczkowych pływających na trasach przybrzeżnych.
Restauracje tętniły życiem, w powietrzu unosił się kuszący zapach omletów,
49
R S
smażonego bekonu i mocnej kawy. Kupiła sok pomidorowy i jagodziankę od
ulicznego sprzedawcy, a potem skierowała kroki na miejsce zbiórki.
Autobus wycieczkowy miał ich zawiezć do Tongaskiego Parku
Narodowego na sześciokilometrową wędrówkę. Cammie Jo weszła przednimi
drzwiami i zobaczyła, że w środku jest już ze dwadzieścia atrakcyjnych
młodych kobiet i kilka par w średnim wieku. Usiadła po prawej stronie,
niedaleko kierowcy. Wyglądał znajomo i po kilku minutach przyglądania mu się
z boku rozpoznała twarz z ogłoszenia matrymonialnego.
Obiektywnie rzecz biorąc, był chyba najprzystojniejszym mężczyzną,
jakiego kiedykolwiek widziała. Zniady, z kruczoczarną czupryną i oczami jak
włoskie niebo, to on musiał być magnesem, który przyciągnął tyle dziewczyn o
tak niechrześcijańskiej porze dnia.
Podczas gdy Mack był przystojny na swój charakterystyczny surowy
sposób, ten facet przypominał posąg greckiego boga. Doskonałość jego urody
była onieśmielająca. Caleb, przypomniała sobie Cammie Jo. Caleb Greenleaf,
przyrodnik i jak się okazało, również kierowca autobusu.
Po niej weszło jeszcze kilka kobiet - chichotały i robiły, co mogły, żeby
wywrzeć wrażenie na Calebie, nim zajęły miejsca siedzące. Wtedy on wstał i
zaczął liczyć głowy. Porównał z listą.
- Wygląda na to, że wszyscy są, oprócz mojego pomocnika. Damy mu
jeszcze kilka minut, bo trudno będzie mi samemu poprowadzić tak liczną grupę.
Dziewczyny najwyrazniej nie miały nic przeciwko temu, żeby posiedzieć
jeszcze trochę i pogapić się na Caleba, bo żadna nie zaprotestowała, choć
Cammie Jo usłyszała, że ktoś za jej plecami powiedział szeptem: Do południa
musimy wrócić na statek.
Dokładnie w tym momencie do autobusu wpadł mężczyzna w brązowej
kurtce.
- Dzień dobry wszystkim - powiedział Mack McCaulley. - Przepraszam za
spóznienie.
50
R S
Fala słodkiego damskiego świergotu, która przetoczyła się po autobusie,
znaczyła: nie ma sprawy!
Gdy Caleb zamknął drzwi i uruchomił silnik, Mack, trzymając się jedną
ręką poręczy, sięgnął po mikrofon - i dopiero wtedy zobaczył Cammie Jo.
Jednocześnie wstrzymali oddech.
Aż zatrzeszczał mikrofon, kiedy Mack gwałtownie zaczerpnął powietrza.
Serce Cammie Jo łomotało jak oszalałe. Co on tu robi? Dlaczego nie
poleciał gdzieś swoim samolotem?
Pozbierał się błyskawicznie, przedstawił się i zaczął mówić coś o
wycieczce. Ale do Cammie Jo nie dotarło ani jedno słowo. Zcisnęła amulet i
zaczęła oddychać swobodniej. Wszystko w porządku. Nic się nie dzieje.
W dziesięć minut dojechali do granicy lasu. Caleb zaparkował autobus i
poprosił ludzi o rozdzielenie się na dwie dwunastoosobowe grupy. Jedna miała
iść z nim, druga z Mackiem.
Caleb wysiadł z autobusu, za nim turyści, a Mack stał w miejscu, jakby
zapuścił korzenie, i nie odrywał oczu od jej twarzy. Cammie Jo nie wiedziała, co
robić.
Puls jej skakał jak krople wody na rozpalonej do czerwoności blasze, w
żołądku wszystko się kotłowało jak w bębnie pralki automatycznej.
Nie powinna być przestraszona. Lecz raptem zdała sobie sprawę, że jej
wewnętrzne rozdygotanie to wcale nie strach. Raczej ekscytacja z domieszką
czegoś innego: uczucia, którego nigdy wcześniej nie doświadczyła z taką
intensywnością.
Podniecenie seksualne.
Dzieląca ich przestrzeń naładowana była jak linia wysokiego napięcia.
Każdy włosek na jej przedramieniu stał na baczność. Miała wrażenie, że
topnieje.
W autobusie było już całkiem pusto, nie licząc jej i Macka. Podszedł
wolno, tupiąc ciężkimi butami w rytmie uderzeń jej serca.
51
R S
- Mam z tobą do pomówienia.
Cammie Jo rozejrzała się nerwowo, szukając drogi odwrotu. Nie dlatego,
że bała się tego okazu chodzącego testosteronu, ale właśnie dlatego, że się nie
bała.
- Nie masz dokąd zwiać, kwiatuszku. Jeśli chcesz wyjść z tego autobusu,
musisz mi powiedzieć, dlaczego wczoraj uciekłaś.
- Mack!
Oboje aż podskoczyli.
Caleb zapukał w szybę i wskazał palcem swój zegarek.
- Hej, stary, tracimy dzień.
- Obowiązki wzywają - powiedziała Cammie Jo, tak przesłodzonym
głosem, że pszczoła miodna by się zakrztusiła.
- Tylko nie myśl, że masz to z głowy. Wcześniej czy pózniej czeka nas
długa rozmowa.
- Proszę bardzo, nie mam nic przeciwko długim rozmowom.
- Cieszę się. Więc idziesz z nami na wycieczkę?
- Oczywiście.
Usunął się na bok, gestem ręki zapraszając ją do wyjścia.
- Panie przodem.
Wstała, ominęła go z dumną miną, ale wysiadając po schodkach z
autobusu, potknęła się o sznurowadło własnego buta i jak długa wylądowała na
ziemi.
Minęło półtorej godziny z ich trzygodzinnej wyprawy przez las i Mack
nie mógł przestać gapić się na Camryn. Uśmiechał się, ilekroć przypomniał
sobie jej upadek. Nim zdążył rzucić się na pomoc, sama zerwała się na równe
nogi, otrzepała z kurzu i cisnęła mu tak wymowne spojrzenie, że cofnął się
natychmiast, z rękami uniesionymi w geście kapitulacji. Zaimponowała mu. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • apsys.pev.pl