[ Pobierz całość w formacie PDF ]
czasu. Dobranoc... a właściwie dzień dobry. Miłych snów.
Wyszedł, a Pongo i Mimi łapczywie rzucili się na jedzenie.
- Właściwie to lepiej się nie objadać za bardzo przed snem - zreflektował się Pongo,
więc zostawili kilka miętówek (Mimi śniło się później, że je zjadła). Potem ułożyli się na
słomie i przytulili do siebie mocno, czując, jak z minuty na minutę jest im coraz cieplej.
- Naprawdę jesteś pewny, że nasze dzieci są pod dobrą opieką i mają co jeść? - spytała
Mimi.
- Najzupełniej. I jeszcze długo będą bezpieczne, bo na razie ich cętki są o wiele za
małe jak na wystrzałowe futro. Powiedz, Mimi, czy to nie wspaniale być tak tylko we dwoje?
Mimi zabębniła ogonem z radości... a także z ulgi. Słabość Pongo do Perdity
sprawiała, że Mimi może nie szalała z zazdrości ale często bywało jej przykro. Kochała
Perditę, była jej wdzięczna i szczerze jej współczuła, a jednak... no cóż przyjemnie jest mieć
męża tylko dla siebie, pomyślała. Ale zdobyła się na ładny gest.
- Biedna Perdita! Nie ma męża ani dzieci! Nigdy nie wolno nam okazać, że
chcielibyśmy zostać sam na sam.
- Mam nadzieję, że uda jej się pocieszyć naszych przyjaciół - rzekł Pongo.
- Umyje ich - odparła Mimi... i zasnęła.
Spało im się wspaniale! Po raz pierwszy, odkąd skradziono ich dzieci, poznali, co
znaczy naprawdę głęboki sen. Nie przeszkodziło im nawet Szczekanie o Zmierzchu, które
przyniosło pomyślne wieści. Wyżeł obudził ich zaraz po zmroku i przekazał nowiny.
Szczenięta czuły się dobrze, a Fart zawiadomił, że nie są w stanie zjeść tego wszystkiego, co
im podają. Pongo i Mimi od razu nabrali apetytu na befsztyki, które już na nich czekały.
Przy jedzeniu gawędzili z Wyżłem, jego żoną i dziećmi, które mieszkały w
okolicznych domach. Wyżeł wytłumaczył Pongo, jak dostać się do wioski, w której mieli
spędzić następny dzień - co ustalono podczas Szczekania o Zmierzchu. Spałaszowali
befsztyki i właśnie zabierali się do wspaniałego sera, gdy nagle przybiegła z poczty suczka
rasy corgi z popołudniówką w zębach. Pan Poczciwiński zamieścił w prasie największe jak
dotąd ogłoszenie oraz fotografie Pongo i Mimi, wykonane podczas ich wspólnego
miodowego miesiąca.
Pongo wysłuchał tego ze ściśniętym sercem i uznał, że w tej sytuacji planowana trasa
ich podróży przestała być bezpieczna. Wiodła przez wiele wsi, gdzie nawet po nocy ktoś
mógłby ich zauważyć... chyba że czekaliby, aż wszyscy mieszkańcy zasną, ale to by
oznaczało stratę czasu.
- Musimy iść bezdrożami - oświadczył.
- Ależ zgubicie się - wtrąciła żona Wyżła.
- Pongo nigdy nie gubi drogi - powiedziała Mimi z dumą.
- W dodatku księżyc jest prawie w pełni - dorzucił Wyżeł. - Powinniście dać sobie
radę. Ale trudno wam będzie zdobyć żywność. Załatwiłem, żeby jedzenie czekało na was w
kilku wioskach po drodze.
Pongo odparł, że tak się najedli, iż wytrzymają do rana, ale nie może znieść myśli, że
tyle psów będzie na nich czekać bezskutecznie przez całą noc.
- Odwołam to podczas Szczekania o Dziewiątej obiecał Wyżeł.
Z tyłu stajni od drzwi dobiegło ziajanie. To psy z całej wioski zebrały się, żeby
odprowadzić Pongo i Mimi.
- Powinniśmy już ruszać - rzekł Pongo. - Gdzie jest nasz młody przyjaciel, który chce
dostać nasze odciski łap?
Najmłodsza pociecha Wyżła nieśmiało wystąpiła do przodu, niosąc w zębach stary
jadłospis. Pongo i Mimi odcisnęli swe łapografy na okładce, a następnie podziękowali
Wyżłowi i całej jego rodzinie za wszystko, co dla nich zrobili. Na dworze czekające w
dwuszeregu psy zgotowały im owację, ale ludzie nic nie słyszeli, bo wszystkie psy widziały
już zdjęcia w gazecie i zdawały sobie sprawę, że ucieczka musi się odbyć w absolutnej ciszy.
Pongo i Mimi rozdawali ukłony na. prawo i lewo i z wdzięcznością pociągali nosami,
dziękując wszystkim zebranym. W końcu pożegnali się z Wyżłem na dobre i w świetle
księżyca pognali na pole.
- Do Suffolk! - rzucił Pongo.
PRZEZ BEZDROŻA
Wypoczęci i najedzeni, wkrótce dotarli do stawu, gdzie mogli się wreszcie napić.
Skierował ich tam Wyżeł, bo ponowne korzystanie z jego miski byłoby dla nich zbyt
ryzykowne - w pobliżu kręcili się ludzie. Byli też dużo bardziej pewni siebie niż wówczas,
gdy opuszczali dom w Parku Regenta. Jakże im się teraz wydawał daleki, choć zaledwie
dwadzieścia cztery godziny temu wygrzewali się w swych koszach przy piecu kuchennym.
Oczywiście, nadal martwili się o swe dzieci i żałowali biednych Poczciwińskich, ale
[ Pobierz całość w formacie PDF ]