[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Semple w takim stanie, lecz lwice i tak wkrótce go znajdą. Teraz najważniejsze było
błyskawiczne wydostanie się z posiadłości.
Przebiegł przez kuchnię i gwałtownie otworzył drzwi do holu. Drzwi frontowe
znajdowały się tylko parę kroków na prawo. Trzy łańcuchy i ciężki zamek, a potem będzie już
wolny. Zatrzasnął za sobą drzwi od kuchni i ruszył pędem po kafelkowej posadzce.
Pierwszy łańcuch poddał się łatwo. Z drugim było już nieco trudniej. Kiedy usiłował
go sforsować, usłyszał jakiś hałas. Jakby skrobanie pazurami po drewnie.
Odwrócił się. Parę jardów za nim wznosiły się schody zwieńczone witrażem. W
połowie ich wysokości zauważył skradające się na czworakach, nagie i bielejące w mroku
sylwetki Lorie i pani Semple. Miały zmierzwione włosy i błyszczące, zimne oczy, jak u lwa,
którego widział w cyrku. Ich usta wykrzywiał grymas zdziwienia i okrutnego gniewu.
Krok za krokiem zeszły ze schodów i ruszyły holem ku niemu, warcząc i potrząsając
głowami. Zęby miały żółte, ostre, wykrzywione i dokładnie zdawał sobie sprawę, że nie
doszuka się w nich żadnych ludzkich uczuć.
ROZDZIAA 8
Odrzucił drugi i trzeci łańcuch. W ułamku sekundy uporał się z zamkiem,
powodowany strachem i przypływem adrenaliny. Lwice dostrzegły jego manipulacje. Lorie
podążyła ku niemu szybciej, by w końcu złożyć się do skoku.
Gene zrobił unik i Lorie wylądowała na posadzce jak ciężki kot, ślizgając się
paznokciami po kafelkach. Otworzył drzwi i wyskoczył na zewnątrz, rozdzierając sweter o
tkwiący w nich klucz. Ruszył jak najdalej od domu, biegnąc żwirową alejką szybciej niż
kiedykolwiek w życiu.
Usłyszał, jak obie kobiety Ubasti podążają za nim skokami. Brama znajdowała się o
dobrych pięćdziesiąt jardów przed nimi i zdawał sobie sprawę, że nie zdoła do niej dotrzeć.
One były zbyt szybkie, zbyt silne, wychowane do zabijania.
Zmuszał nogi i płuca do maksymalnego wysiłku. Rosnące wokół drzewa migały mu
przed oczami jak obrazki w cinema verite. Daleko w przedzie majaczył kontur żelaznej bramy
i, modląc się do Boga, miał nadzieję, że znajdzie sposób na jej otwarcie.
Nie minęło jednak zbyt wiele czasu, gdy zobaczył, jak blady kształt na tle rzędu
dębów zrównuje się z nim. Jedna z lwic dogoniła go i powoli wyprzedzała. Teraz wystarczyło
tylko, by skręciła nieco w bok i miałby odciętą drogę ucieczki. Za sobą słyszał równy tupot i
zbliżający się oddech.
Desperacko spróbował przebiec przez wysoką trawę, a potem między drzewami do
miejsca, w którym sforsował mur, gdy pierwszy raz poszukiwał Lorie. Być może, przy
odrobinie szczęścia, lina, której wówczas użył, nadal tam będzie. Wiedział, że nie zdoła już
dłużej biec i jeśli od razu nie trafi na właściwy punkt przy murze, będzie przegrany.
Przedzierał się przez gąszcz, przeskakiwał korzenie i pędził po otwartej przestrzeni. Z
lewej strony wciąż towarzyszyła mu jedna lwica, a z prawej pojawiła się druga. Polowały na
niego tak, jak polują na antylopy w afrykańskim buszu. Podczas gdy on próbował uciec,
obmyślając najlepszą drogę, one kierowały się instynktem.
Wiedział, że nie zdoła dotrzeć do muru. Coraz bardziej brakowało mu tchu, a nogi
odmawiały posłuszeństwa. Teren wznosił się lekko i to wystarczyłoby go zatrzymać. Lwice
były coraz bliżej.
Usłyszał, jak coś przedziera się przez zarośla. Wzniósł ramię, by się osłonić. Wówczas
z lewej strony skoczyła na niego Lorie, swoim ciężarem powaliła go i przycisnęła do korzeni
jakiegoÅ› drzewa.
Zamknął oczy. Czekał, aż wbiją się w niego jej szczęki. Słyszał, jak lwica ślini się i
dyszy, czuł na sobie ciężar jej ciała, a do jego nozdrzy docierał charakterystyczny zapach.
Ostrożnie otworzył oczy i spojrzał w górę. Na ten widok Lorie odeszła nieco w bok.
Usiadła w pobliżu, ciężko sapiąc i obserwując go. Po chwili dołączyła do niej matka i
wpatrywały się w niego tak zimnym i nieobecnym wzrokiem, iż trudno byłoby uwierzyć, że
kiedykolwiek były ludzmi. A przecież tańczył z tą dziewczyną, zabierał ją na przyjęcia,
rozmawiał z nią, śmiał się. Teraz siedziała przed nim w listopadowym lesie, naga i dzika,
strzegąc go uważnym wzrokiem i szczerząc zęby.
Strzegły go. Teraz zrozumiał. Nie zamierzały go zabić, ponieważ był ich ofiarą, ich
darem dla boskiego syna Bast, który miał przybyć na randkę z Lorie. Nie odważyłyby się go
rozszarpać. Był dla Lorie szansą stania się dumną matką Ubasti.
Gene lekko się podniósł.
- Lorie? - mówił łamiącym się głosem. - Czy mnie słyszysz?
Lorie potrząsnęła głową jak odpędzający muchy lew i nie odpowiedziała.
- Posłuchaj, Lorie - powiedział Gene - nie możesz tego zrobić. Policja jest w drodze.
Bądz tego pewna. Przed chwilą do nich dzwoniłem. Jeśli cię złapią, Lorie, pójdziesz do
więzienia. Nie będziesz miała żadnych lwich dzieci, Lorie. Jeśli mnie teraz nie wypuścisz,
zamknÄ… ciÄ™ i zabiorÄ… ci dziecko.
Lorie powtórnie obnażyła zęby, lecz wcale nie był pewien, czy zrozumiała. Uniósł się
jeszcze trochę, a obie lwice zareagowały warczeniem i przybliżyły się. Uniósł ręce w geście
poddania i wówczas odstąpiły.
Gene próbował usadowić się najwygodniej, jak mógł. Syn Bast, ten lew z cyrku,
będzie tu już wkrótce, gdyż nie czekałyby tak cierpliwie. Zastanawiał się, jak lew wyjdzie z
klatki. Może pani Semple już utorowała mu drogę, a może sam jednym uderzeniem sforsuje
drewniane ściany. Gene bardzo chciał zapalić. Nawet skazanym na śmierć przysługuje
papieros.
W powietrzu panowały chłód i cisza. Lwice siedziały spokojnie i cierpliwie, ze
wzniesionymi głowami wyczekując nadejścia partnera Lorie.
- Lorie - spróbował jeszcze raz Gene - pozwól mi odejść, Lorie. Nic więcej. Obiecuję,
że nie powiem nikomu o tobie ani o twojej matce. Możesz się spotkać z tym lwem beze mnie,
prawda? Po co mnie w to mieszać?
Lorie wlepiła w niego swe zielone oczy, lecz nadal nie odpowiadała. Pani Semple
niecierpliwie pokręciła głową, jakby zmartwiona, że lew może się nie zjawić. Dla takiej bestii
rozwalenie krat i wyrwanie siÄ™ z cyrku do Merriam, bez stawiania na nogi policji i trupy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]