[ Pobierz całość w formacie PDF ]
dalej:
- Przyrzekłeś mi wtenczas, że nigdy nie będziesz się starał zdobyć Marty dla siebie, nig-
dy! pamiętasz? Skinąłem głową w milczeniu. Piotr uśmiechnął się gorzko.
- Zresztą, jak chcesz. To jest śmieszne. Jak chcesz.
Tylko pierwej... strzel mi w Å‚eb.
66
Ostatnie słowa wypowiedział głucho, a z taką bolesną namiętnością, że mnie aż dreszcz
przeszedł. Chciałem mu odpowiedzieć, uspokoić go, ale on, nie czekając na to, odwrócił się i
odszedł.
Od tego czasu zaczęły się dla mnie najstraszliwsze walki i męczarnie. Marta w istocie nie
należała już teraz do nikogo, a jednak czułem, że wyciągnąć po nią rękę byłoby zbrodnią po-
dwójną: zbrodnią wobec niej, żądnej już tylko ciszy i żyjącej po zrzuceniu wstrętnego jarzma
li wspomnieniem dawno zmarłego kochanka i troską o jego syna - i wobec Piotra, tak zgnę-
bionego i nieszczęśliwego, że każda krzywda jemu wyrządzona stawała się czymś więcej niż
zbrodnią - była podłością. A przecież zdarzały się chwile i okoliczności, kiedy się wahałem i
musiałem użyć całej woli, aby nie strzelić Piotrowi w łeb, jak sam sobie tego życzył, i nie
rozpocząć z Martą nowego życia. Takie pokusy nachodziły mnie zwłaszcza wtedy, gdy wi-
działem wzrastającą przychylność Marty wobec siebie. Uśmiechała się do mnie często i na-
zywała mnie po staremu swoim przyjacielem, a mnie roiło się już po głowie, że gdyby nie
Piotr, moglibyśmy być ze sobą szczęśliwi - oboje. Na szczęście wkrótce przychodziło opa-
miętanie.
- Wszakże Marta - myślałem - jest mi tylko dlatego przychylna, że nie stanąłem nigdy
między nią a wspomnieniem tego zmarłego, jedynie umiłowanego człowieka, że nigdy nie
skalałem świętości jej uczucia, nie tknąłem jej ciała ani nie zażądałem duszy, które ona od-
dała na wieczność tamtemu, co leży teraz pod piaskami Mare Frigoris. Lecz gdybym tylko
zapragnął czegoś więcej...
Straszne błędne koło!
Mimo to raz byłem już bliski szalonego czynu...
Urządziliśmy we troje wycieczkę na szczyt krateru Otamora. Dziewczynki zostawiliśmy
w domu pod opieką Toma, któremu można je już było powierzyć z całą ufnością. Przedarłszy
się od strony morza przez zarośla pnączów i przebywszy lasy ogromnych, zdrzewiałych li-
ściowców, dostaliśmy się na pochyłą równinę, podobną do rozległej hali, a porosłą krzewią-
cymi się płasko po ziemi wielkolistnymi mchami. Tutaj byliśmy już nieraz, zapragnęliśmy
jednak dostać się wyżej, na sam szczyt, jeśliby to było możebne, aby się nasycić wspaniałym
widokiem, jaki się musi roztaczać z wierzchołka tego najwyższego w całej okolicy stożka.
Dalsza droga nie była łatwa, bo trzeba się było wdzierać bystro w górę głębokim żlebem,
wyrżniętym wśród skał zastygłej i zwietrzałej lawy, a zawalonym w górnej części śniegiem
prawie po brzegi. Tu na Księżycu łatwiej wprawdzie przebyć taką drogę niż na Ziemi, gdzie
ciało ludzkie waży sześć razy więcej, ale mimo to był to trud niemały.
Po kilkunastu godzinach wysiłku znalezliśmy się już pod samym zrębem krateru, dalsze
atoli wdzieranie okazało się czystym niepodobieństwem. Wyżej śnieg tajał od gorących par,
wznoszących się ustawicznie z olbrzymiego lejka, którego brzegi sterczały teraz nad nami, do
szerokiego osobnego łańcucha wzgórz podobne, a woda, ściekając, zamarzała w czasie wiatru
i pokrywała skały szklistą powłoką lodową, na której niepodobna się było utrzymać.
Przekonawszy się o niemożliwości dalszej podróży, zasiedliśmy na śniegu, chcąc przed
powrotem odpocząć i rozejrzeć się po okolicy.
Widok był niezrównany. Tuż przed nami, poza masą czerniejących u stóp naszych lasów,
rozciągało się w bezkresną dal morze, grające wszystkimi barwami tęczy i usiane wyspami,
podobnymi stąd do małych, czerniejących punktów wśród roziskrzonej płaszczyzny. Niektóre
z nich, rozleglejsze, tworzyły plamy obrąbione, jak pawie oka, kolorową opaską. Na lewo, ku
wschodowi, ukazywały się spoza sterczącej grani poczerniałe szczyty i pierścienie pomniej-
szych kraterów górzystej krainy, wśród których tu i owdzie błyskała błękitna wstęga zatoki,
wrzynająca się w ląd głęboko. Na prawo, poza gejzerami, o których świadczył nam tylko
drobny obłoczek białawej mgły, rozciągała się szeroka równina, przerżnięta krętą rzeką, na
której w dali, jak perły na sznur nanizane, świeciły odległe, o pasmo zielonych wzgórz oparte
jeziora.
67
Siedzieliśmy dość długo, zachwyceni czarownym widokiem, gdy wtem zaniepokoił nas
głuchy grzmot podziemny. Pary, wznoszące się nad kraterem, sczerniały i zbiły się w ogrom-
ny kłąb, z którego wkrótce zaczął się sypać na nas drobny i duszący popiół. Należało wracać
co prędzej, gdyż widocznie zbliżał się wybuch wulkanu. Nie zdążyliśmy już jednakże ujść
dość wcześnie. Znajdowaliśmy się zaledwie w połowie owego żlebu, kończącego się przy
łąkach nad lasami, gdy nagle przy wzmożonym łoskocie podziemnym zatrzęsły się skaty, z
których poczęły na wszystkie strony opadać lawiny, a chmura dymu, dotąd czarna, rozbłysła
krwawym blaskiem.
Nie było czasu do namysłu. Z największym pośpiechem schroniliśmy się w pobliskiej
[ Pobierz całość w formacie PDF ]