[ Pobierz całość w formacie PDF ]
pas słońca. I przez mgnienie: ja, słońce, staruszka, piołun, żółte oczy - jesteśmy jedną istotą,
mocno związani jakimiś żyłkami, a w żyłkach - jedna, wspólna, szalona, wspaniała krew...
Wstyd mi teraz o tym pisać, ale obiecałem być w tych notatkach do końca szczery.
No, więc: schyliłem się - i pocałowałem zarośnięte, miękkie, omszałe usta. Staruszka obtarła
się, roześmiała...
Biegiem przez znajomy półmrok echowych pokojów - nie wiedzieć czemu wprost
tam, do sypialni. Już w drzwiach - uchwyciłem klamkę i naraz: A jak ona nie jest tam
sama? . Stanąłem, przysłuchiwałem się. Ale słyszałem tylko: stukotało w pobliżu - nie we
mnie, ale gdzieś w pobliżu - moje serce.
Wszedłem. Szerokie, nienaruszone łóżko. Lustro. Jeszcze jedno lustro w drzwiach
szafy, a w dziurce tam - klucz ze starodawnym kółkiem. Ani śladu człowieka.
Zawołałem cichutko:
- I! Jesteś tutaj? - i jeszcze ciszej, z zamkniętymi oczyma, bez tchu - jakbym już
klęczał przed nią: - I! Najmilsza!
Cicho. Tylko do białej konchy umywalki z kranu pospiesznie kapała woda. Nie jestem
w stanie teraz wyjaśnić, dlaczego sprawiło mi to przykrość: mocno zakręciłem kran i
wyszedłem. Tutaj jej nie ma: to jasne. To znaczy, że jest w jakimś innym mieszkaniu .
Szerokimi ciemnymi schodami zbiegłem niżej, szarpnąłem jedne, drugie, trzecie
drzwi: zamknięte. Wszystko było pozamykane, z wyjątkiem jednego tylko, naszego
mieszkania, tam zaÅ› - nikogo...
Mimo wszystko - znowu tam, sam nie wiem - po co. Szedłem powoli, z trudem -
podeszwy nagle zaciążyły ołowiem. Pamiętam wyraznie myśl: To błąd, że siła ciężkości jest
stała. Co za tym idzie, wszystkie moje formuły... .
Tutaj - eksplozja: na samym dole trzasnęły drzwi, ktoś szybko zatupotał po płytach. Ja
- znów lekki, najlżejszy - rzuciłem się do poręczy - wychylić się, jednym słowem, jednym
krzykiem Ty! - wykrzyczeć wszystko...
I - zatkało mnie: w dole - wpisana w ciemny kwadrat cienia ramy okiennej, kołysząc
różowymi skrzydłami-uszami, płynęła głowa S.
Błyskawicznie - sam tylko nagi wniosek, bez przesłanek (przesłanek nie znam nawet
teraz): Nie wolno - za nic - żeby mnie zobaczył .
I na palcach, przyciskając się do ściany - pobiegłem na górę - do tamtego nie
zamkniętego mieszkania.
Na sekundę w drzwiach. Tamten - tępo tupocze na górę, tutaj. %7łeby tylko drzwi!
Błagałem drzwi, ale były z drewna: zaskrzypiały, pisnęły. Jak wicher - zieleń, czerwień, żółty
Budda - przed lustrzanymi drzwiami szafy: moja blada twarz, czujne oczy, usta... SÅ‚yszÄ™ -
przez szum krwi - drzwi znowu skrzypiÄ…... To on, on.
Złapałem za kluczyk w drzwiach szafy - kółeczko się obróciło. To mi coś
przypomniało - znów błyskawiczny, nagi, bez przesłanek, wniosek - czy raczej odprysk:
Wtedy! - - . Szybko otworzyłem drzwi szafy - znalazłem się w środku, w mroku, szczelnie
je zatrzasnąłem. Jeden krok - ziemia zakołysała się pod nogami. Powoli, miękko popłynąłem
gdzieś w dół, w oczach mi pociemniało, umarłem.
Pózniej, kiedy przyszło mi spisywać wszystkie te dziwne przypadki, poszukałem w
pamięci w książkach - i teraz oczywiście rozumiem: to był stan pozornej śmierci, znany
starożytnym i - o ile wiem - absolutnie nieznany u nas.
Nie mam pojęcia, jak długo byłem martwy, pewnie 5-10 sekund, ale dopiero po
pewnym czasie zmartwychwstałem, otworzyłem oczy: ciemno, czuję - w dół, w dół...
Wyciągnąłem rękę - uczepiłem się - zadrapała szorstka, szybko umykająca ściana, na palcu
krew, jasne - to wszystko nie jest igraszkÄ… mojej chorej wyobrazni. Ale to jest - co?
Słyszałem swój urywany, nieregularny oddech (wstyd mi się przyznać - ale wszystko
było tak nieoczekiwane i niepojęte). Minuta, dwie, trzy - ciągle w dół. Wreszcie - miękkie
szarpnięcie: to, co zapadło się pod moimi nogami - znieruchomiało. W ciemnościach
wymacałem jakiś uchwyt, szarpnąłem - otworzyły się drzwi - matowe światło. Zdążyłem
dostrzec: za moimi plecami szybko unosiła się w górę niewielka kwadratowa platforma.
Skoczyłem - ale było już za pózno: zostałem odcięty... Tutaj - nie wiem gdzie.
Korytarz. Tysiąctonowa cisza. Pod półokrągłymi sklepieniami - żarówki, bezkresny,
migotliwy, drżący wielokropek. Podobne to było trochę do rur naszych podziemnych kolei,
choć znacznie węższe i nie z naszego szkła, lecz z jakiegoś starodawnego materiału.
Przeleciało mi przez głowę - o podziemiach, gdzie jakoby ukrywano się podczas Wojny
Dwustuletniej... Tak czy owak: trzeba iść.
Szedłem, przypuszczam, ze dwadzieścia minut. Skręciłem w prawo, korytarz stał się
szerszy, żarówki mniej jaskrawe. Jakieś niewyrazne echo. Może maszyny, może głosy - nie
wiem. Doszedłem do ciężkich, nieprzejrzystych drzwi: echo stamtąd.
Zastukałem: jeszcze raz - głośniej. Za drzwiami - ucichło. Coś szczęknęło, drzwi
otworzyły się - powoli, ciężko.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]