[ Pobierz całość w formacie PDF ]
nagłej krwi; że gliny zaczynają ludziom wydzielać wodę?
Policjant wycofał się o jard i pokazał im plecy. Mrucząc coś pod nosem, Sol napełnił pojemniki,
a Shirl pomogła odnieść je na bok, by zakręcić pokrywki. Właśnie kończyli, gdy na dychawicznym
i rozklekotanym motocyklu nadjechał sierżant policji.
- Zamknąć punkt - rozkazał. - Na cały dzień. Kobiety, które czekały, by napełnić swoje
pojemniki, zaczęty krzyczeć, walcząc jednocześnie o dostęp do zaworu. Policjant przypisany do
punktu musiał torować sobie drogę przez tłum, by zakręcić kurek. Lecz zanim jeszcze go dotknął,
strumień wody zmalał do nikłego strumyka, po czym ustał. Policjant popatrzył na sierżanta.
- Tak, sami widzicie - powiedział sierżant. - Mamy awarię... wodociągu, musieli zamknąć. Jutro
wszystko będzie w porządku. A teraz rozejść się.
Sol w milczeniu spojrzał na Shirl, po czym oboje podnieśli kanistry i ruszyli z powrotem. %7ładne
nie przeoczyło dającego się wyczuć w głosie sierżanta wahania. To było coś więcej niż zwykła
awaria magistrali. Powoli wnieśli pojemniki po schodach, ostrożnie, by nie rozlać ani kropli.
. 14
Billy Chung powtarzał sobie nieustannie, że wprawdzie gliny wiedziały, kim jest i były na jego
tropie, lecz szczęście go nie opuści. Czasami zdarzało mu się zapomnieć o tym wszystkim na
chwilę, potem świadomość wracała, a on z drżeniem wznawiał litanię. Czy gliny nie przyszły
właśnie wtedy, gdy nie było go w mieszkaniu i czy to nie był traf! A potem, gdy uciekł nie
zauważony, to też był łut szczęścia. A co by się stało, gdyby zostawił wszystko? Założył szorty, a
dokładnie dzień wcześniej zaszył w nich wszystkie swoje pieniądze, by nie zgubić ich ze szpary w
sandale. Tym samym miał gotówkę, a z gotówką mógł sobie poradzić. Uciekał, lecz uciekał z
głową. Najpierw poszedł na pchli targ na Madison Square, gdzie obudził jednego chłopaka
śpiącego pod straganem i kupił nowe sandały. Potem skierował się do centrum. Gdy otworzono
punkty poboru wody, umył się, a na ulicznym straganie kupił znoszoną koszulę i trochę sucharów i
zjadł je w marszu. Było jeszcze wcześnie, gdy dotarł do Chinatown, ale ulice już się zapełniały.
Teraz musiał znalezć jakiś możliwy zaułek, choćby kąt pod murem... by zwinąć się tam i zasnąć.
Ledwo się obudził, zrozumiał, że nie będzie mógł tu zostać. To było pierwsze miejsce, które
mogło glinom przyjść do głowy. Musiał ruszać dalej. Niektórzy z miejscowych lokatorów ulicy już
zaczynali rzucać na niego zaintrygowane spojrzenia i wiedział, że jeśli jego rysopis został
rozpowszechniony, to wskażą go palcem za parę dolców. Słyszał kiedyś; że na East Side też
mieszkają Chińczycy i skierował się w tamtą stronę. Jeśli zatrzyma się gdziekolwiek zbyt długo, to
zostanie zauważony, ale dopóki będzie ciepło, to zawsze znajdzie miejsce do spania. Z początku
nie miał żadnego planu, ale w ciągu kilku dni odkrył, że jak długo chodzi po ulicach, tak długo nikt
nie zwraca na niego uwagi. Ostatecznie, może spać za dnia, a jak znajdzie spokojną kryjówkę, to
nawet w nocy. Trzeba tylko było kręcić się po dzielnicach, w których byli też Chińczycy.
Przemieszczał się z miejsca na miejsce i to dawało mu jakieś zajęcie. W ten sposób nie przejmował
się za bardzo tym, co właściwie się z nim stanie. Dopóki starczy pieniędzy, wszystko będzie w
porządku. Potem . . . Nie lubił o tym myśleć, zatem nie poświęcał tej kwestii wiele uwagi.
Dopiero ulewa skłoniła go do poszukania jakiejś przystani. Przemókł dokładnie i chociaż z
początku było to nawet przyjemne, to tylko z początku. Razem z tysiącami bezdomnych schował
się pod Williamsburg Bridge. Jezdnie mostu ryczały nad nimi, deszcz zacinał z boku, tak że nie
miał szansy się wysuszyć i przez całą noc było mu zimno, nie zmrużył oka. Zaraz rano wspiął się
schodami na most, by osuszyć się w promieniach słońca. Przed nim ciągnął się zawieszony nad
rzeką chodnik, przespacerował się trochę dla rozgrzewki. Nigdy nie był tak wysoko i roztaczający
się z mostu widok był dla niego czymś zupełnie nowym. Spoglądał na rzekę i na miasto, a
wschodzące słońce świeciło mu prosto w twarz. W górę rzeki wolno płynął wielki, szary
frachtowiec o napędzie atomowym, a całe gromady żaglówek i łodzi wiosłowych pierzchały mu z
drogi. Gdy spojrzał w dół, musiał mocno przytrzymać się barierki.
Szedł tak, aż w połowie drogi przez most zdał sobie sprawę, że oddala się od Manhattanu i że
wystarczy, by nie zwalniał kroku, a policja nigdy go nie znajdzie. Przed nim leżał Brooklyn,
strzępiasta ściana dziwnych sylwetek rysujących się na jasnym tle nieba. Nowe, lękiem
przepełniające miejsce. Nic o nim nie wiedział, lecz przecież mógł się dowiedzieć. Policja nigdy,
nawet przez sto lat, nie wpadnie na pomysł, by szukać go tak daleko.
Gdy zszedł z mostu, strach zaczął z wolna znikać. Tu było tak samo jak na Manhattanie, tylko
inni ludzie chodzili po innych ulicach. Ubranie już wyschło i czuł się dobrze, poza tym że był
zmęczony i śpiący. Ulice ciągnęły się bez końca, wszystkie zatłoczone i pełne hałasu. Billy szedł
po prostu przed siebie, zdając się na szczęście i wyroki losu. W końcu dotarł do zamkniętej,
żelaznej bramy zwieńczonej kłębami drutu kolczastego. Wyblakły napis głosił:
STOCZNIA MARYNARKI WOJENNEJ - BROOKLYN
WSTP WZBRONIONY
Przez pręty Billy widział zaniedbany, zaśmiecony teren, na którym z rzadka rozstawione były
pozamykane na głucho budynki, puste szopy, rdzewiejące góry złomu, fragmentów statków, betonu
i gruzu. Wzdłuż ogrodzenia przechadzał się strażnik w szarym mundurze; prócz pokaznego
brzucha dzwigał też solidną pałkę. Spojrzał podejrzliwie na Billy'ego, który zaraz oddalił się.
To było coś. Olbrzymi obszar, chyba sto mil, zupełnie bezludny, zamknięty, zapomniany. Gdyby
wślizgnął się tam, nie wpadając w oko glinom, to mógłby ukrywać się choćby i przez wieczność.
Tylko jak wejść? Ruszył wzdłuż muru, aż beton ustąpił miejsca poprzekrzywianej, zardzewiałej
siatce. Od góry nadal zagradzał drogę drut kolczasty, tutaj jednak był zniszczony przez rdzę, która
pozlepiała go w strąki i pokruszyła. Ulica była niemal bezludna, z drugiej strony ciągnęły się ślepe
ściany starych magazynów. Sforsowanie tego odcinka ogrodzenia nie powinno być trudne. O tym
że nie był pierwszą osobą, która wpadła na ten pomysł, przekonał się chwilę pózniej. Przyglądał się
właśnie siatce, gdy dostrzegł jakiś ruch i w pole widzenia wkroczył mężczyzna niewiele starszy od
niego. Zatrzymał się i zlustrował obie strony ulicy, a gdy był pewien, że nikt nie kręci się zbyt
blisko, schylił się aż do podstawy ogrodzenia i odepchnął podpierając ją kanciastą bryłą betonu.
Wyćwiczonym ruchem przepełznął pod siatką i umieścił kawał betonu z powrotem na miejscu;
siatka opadła, a on spokojnie odszedł ulicą.
Billy poczekał, aż tamten oddali się, potem podszedł do dziury. Ktoś wygrzebał tu płytki
podkop, wystarczający akurat, by przedostać się pod ogrodzeniem, a nie zwracający uwagi,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]