[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zmęczeni poszukiwaniami wylegiwaliśmy się, obserwując chmury.
Czym jest światłość i mrok? Co to właściwe znaczy? wypytywałem.
Mówicie tak o ludziach. W czym rzecz?
W milczeniu ułożyła głowę na rękach i przymknęła oczy.
Robicie to dla zabawy? Nie dawałem za wygraną. Pamiętam, że świę-
ty Roy Mniejszy powiedział kiedyś, że Olivia miała w sobie albo wielką światłość
albo głęboki mrok.
Słyszałam o tym. Jednodniówka wybuchnęła śmiechem, aż skurczyły
się jej mięśnie płaskiego brzucha.
O co chodziło świętemu?
Długo leżała bez słowa, aż w końcu oparła się na łokciu, by na mnie popatrzeć.
Kiedy zamierzasz wrócić do Małego Domostwa? zapytała. Dziwnie za-
brzmiała w jej ustach ta nazwa. Wypowiedziała ją po raz pierwszy od naszego
spotkania. Mogło się wydawać, że mówi o miejscu odległym i niedostępnym.
Nigdy tam nie wrócę stwierdziłem. Obiecałem, że stąd nie odejdę.
Och, z pewnością już o tym zapomnieli. Nie będą ci robić trudności. Nikt
ciÄ™ nie zatrzyma.
A ty? zapytałem, bo z jej słów niczego nie mogłem wywnioskować. Ton
głosu wydawał się tak obojętny, że poczułem chłód w sercu. Dodałem pospiesz-
nie: Nie chcę narażać się na obcięcie języka.
Obcięcie języka? powtórzyła, wybuchając śmiechem. Och, ogarnął
ich mrok i stąd te ponure myśli. Teraz. . . Odwróciła wzrok i zacisnęła usta,
jakby się pomyliła, recytując zagadkę, i mimo woli zdradziła rozwiązanie. Mnie
117
jednak ono umknęło. Po chwili dodała: Roy żartował. To znana gra słów. Patrz,
patrz, spadamy!
Pod nami tak, tak, pod nami chmury kłębiły się na niebie. Tajemniczym
sposobem przylgnęliśmy do porośniętego trawą gruntu i leżeliśmy spokojnie ze
skrzyżowanymi nogami, szybując w stronę białych miast, ogromnych twarzy, gi-
gantycznych białych potworów; trzymaliśmy się za ręce, balansując na dachu
świata, ze zdumieniem patrząc na chmury sunące w dole, na niebo zarosłe tra-
wÄ….
Lipiec minął; na jednym stosie było siedem płytek odmierzających czas, na
drugim pozostało ich pięć.
Dwójka dzieci z kalendarza odpoczywała w głębokim cieniu. Chłopczyk przy-
krył buzię słomkowym kapeluszem, w ustach trzymał długie, żółtawe zdzbło; roz-
rzucił szeroko bose stopy. Dziewczynka w niebieskiej sukience siedziała obok,
patrząc na płowe łany zbóż i czerwoną anielską wieżę ze stożkowatym dachem.
Nad horyzontem wisiały ciemne chmury. Nadciągała letnia burza. Sierpień.
Tego lata własny dom na szczycie wzgórza, w cieniu dwu klonów; rozcią-
gał się stamtąd piękny widok, choć wszelkie anielskie budowle zniknęły. Jed-
nodniówka nie nosiła sukienki; po prostu zrezygnowała z ubrania. Powierzchnia
naszego domku powstałego z cienia zmieniała się w miarę, jak słońce wędrowało
po niebie; opaleni na brązowo goście przesuwali się w ślad za nim.
Cztery są bramy wzdłuż grzbietu mruknął Houd. Chudą stopę oparł na
kolanie, szeroki kapelusz osłaniał mu twarz, z ust sterczała drewniana fajka.
Sił nie wystarczy, by je otworzyć. Takie jest moje zdanie.
Przecież są otwarte stwierdziła Jednodniówka, ziewając szeroko.
Upał sprawia, że jestem senna.
Równie trudno byłoby je zamknąć dodał Houd.
Nie odparła dziewczyna. Wystarczy lekkie dotknięcie. Wyobraz so-
bie korytarz, w którym przeciąg kolejno otwiera drzwi Wszystkie stoją otworem.
Jesteś zbyt pogodna i lekkomyślna oznajmił Houd, a Jednodniówka
ziewnęła i, leżąc na miękkiej trawie, przeciągnęła się tak mocno, aż jej małe śnia-
de piersi sprawiały wrażenie całkiem płaskich; spojrzała na mnie z sennym uśmie-
chem.
Słońce chodzi w kółko rzucił jeden z gości. Wszyscy kręcimy się
w jednym miejscu.
Cień.
Wieczorem ktoś wydobył z worka kulistą lampę, ale wiatr poniósł ją do Cen-
trum Usługowego. Pozostałe kule również tam poszybowały. Leżeliśmy obok sie-
bie, patrząc, jak księżyc odmienia nasz cienisty dom.
Czy sądzisz zaczęła, odsuwając się ode mnie niepostrzeżenie że
wzdłuż twego grzbietu także znajdują się cztery bramy? Jak można je otworzyć?
Nie mam pojęcia odparłem, przysuwając się do niej.
118
Ja również.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]