[ Pobierz całość w formacie PDF ]
nie człowiek. Nie człowiek. Tam, na przejezdzie, jak pomagałam, pomyślałam sobie: muszę
ja być strasznie zła, bo tu ludzie giną, umierają, a mnie jakoś tak lekko. A lekko mi się zrobiło
- teraz już wiem, kiedy na ciebie patrzę - zrobiło mi się lekko, bo raz w życiu się poczułam
jak inni, jak ludzie, jak człowiek. Mówią: człowiek człowiekowi wilkiem. To straszne słowa.
I to prawda. Tak bywa. Tak ty... Ty taki wilk. Ale bywa i tak, jak tam, na przejezdzie, albo w
szpitalu. Tam kolejka teraz na trzy ulice długa. Krew ludzie dają, żeby tamtych pięćdziesięciu
czy ilu ich jest, nie umarło. A ja nie mogłam tam stanąć razem z nimi. Nie mogłam - zaniosła
się histerycznym łkaniem - ode mnie nie wzięliby, zła, chora krew... Nie mogłam. Szłam tu i
ryczałam jak głupia. I o tobie myślałam. Kogo ja przechowuję? Kogo bronię przed
sprawiedliwą karą? Patrzeć na ciebie nie mogę! Wynoś się stąd zaraz! Masz tu te swoje
pieniądze, co mi je twoja stara wczoraj dała za melinowanie ciebie! Nie chcę ich...
Niepotrzebne mi! Na moich gachach uczciwiej zarabiam!Cisnęła zwitek czerwonych
banknotów. Trzęsła chłopakiem z całej siły niby wątłym drzewkiem, szarpała za ramię,
wypychała z komórki.
Mógłby ją przywołać do przytomności. France Koralczyk zdarzały się takie napady
furii, często pod wpływem wódki. Oskarżała świat, ludzi, otoczenie, siebie, wzywała o
pomstę - wiadomo, wariatka. Wystarczyło wtedy krzyknąć na nią, uderzyć raz, drugi,
zaczynała płakać, potem zasypiała ciężkim, pełnym jakichś koszmarnych majaczeń snem.
Budziła się już jako zwykła, cyniczna prostytutka, której nic w życiu nie potrafi zadziwić ani
dotknąć. Tym razem jednak Borucki nie zareagował ani jednym słowem i ani jednym gestem.
Jak kukła pozwolił jej wypchnąć się za drzwi, zatoczył się na schodach, potknął, o mało z
nich nie spadł, zatrzymał się łapiąc mocno za chybotliwą, zmurszałą poręcz.
Przez miasto szedł niezbyt przytomnie. Nie czuł zimna, choć mrozne powietrze
szczypało twarz, on zaś miał na sobie tylko ubranie i pulower. Płaszcz został w komórce
Franki. Oglądano się za nim - sporo osób go znało. Samotni przechodnie uskakiwali
przezornie w bok, idący w towarzystwie pochylali ku sobie głowy i szeptali coś na ucho.
Wiedział, że może - tak przejść przez całe miasto, jeśli nie spotka milicjanta, najzupełniej
bezpiecznie: nikt nie ośmieli się donieść, iż poszukiwany za usiłowanie zabójstwa Zdzisław
Borucki spokojnie przechadza się ulicami Nowoborów w jasny dzień. Nie o tym jednak
myślał w tej chwili.
Z początku z mściwą radością rozpamiętywał, że Marek Lenda też został ranny w
katastrofie. Może umrze? Bardziej by jemu tego życzył aniżeli Edkowi Feliksiakowi w
momencie, kiedy wpychał mu w bok swój nóż.
Tamto było po pijanemu, uniósł się, bo Edek na złość przystawiał się do jego
dziewczyny. Właściwie lubił Feliksiaka i trochę było mu żal, że tak to jakoś głupio wypadło.
Co innego - Marek. Sprawa pomiędzy nim i Markiem to nie bójka o dziewczynę. To coś dużo
większego, poważniejszego. Całymi miesiącami prześladowała go myśl, czym by tu i jak
zatruć tamtemu życie, w jaki sposób go upokorzyć, poniżyć, ośmieszyć. Zledził Marka,
podpatrywał niby najbardziej zazdrosny kochanek przyjaciółkę, którą podejrzewa o
niewierność. Gdyby Marka zabrakło - uświadomił to sobie nagle - życie jego samego
straciłoby na ostrości, barwie i smaku. Ostrość ta była drażniąca, barwa zbrudzona, posępna,
smak gorzki - ale zawsze stanowiło to coś. Właściwie - uświadamiał to sobie czasami mętnie i
wstydliwie - jego własne życie stało się czymś w rodzaju wiernego negatywu życia Marka
Lendy.
Co w działaniu tamtego było jasne - w czynach Zdziśka było kontrastem, było ciemne.
To trochę męczy, ale wciąga, upaja niby nałóg - takie życie obok, równolegle, na
podobieństwo - w przeciwieństwie. Skąd to się brało? Ze strachem zadawał sobie czasami
pytanie: czy on właściwie nie zazdrości Markowi, czy nie chciałby żyć tak jak on i czy nie
dlatego, zazdroszcząc, ale nie umiejąc polubić uroków tamtego życia, nienawidzi je i
zwalcza? Odpychał od siebie tę myśl z obrzydzeniem i powracał do niej znów, wbrew sobie
samemu, z niechęcią i z uporem. Jeżeli Marek umrze, i pytanie to, i ich walka pozostanie bez
rozstrzygnięcia.
A może spróbować odnieść jeszcze raz nad Markiem zwycięstwo, niechby i ostatnie.
Zwycięstwo takie stanowić mógł tylko jeden krok. Trzeba pokazać, że on, Zdzisiek Borucki,
zakała miasta i rodziny, wcale nie jest taki, za jakiego Marek go uważa. I więcej jeszcze: że
on, Zdzisiek Borucki, za nic ma wszystkich tych, którym się zdaje, że pilnują porządku i
sprawiedliwości. On im się złapać nie da jak ryba w zastawione sieci. Nie wtedy, kiedy go
szukają, będą go mieli - ale wtedy, kiedy on tego sobie będzie życzyć. W szpitalu potrzebna
krew? Dobrze, będą ją mieli i od niego. Mogą brać - wiele chcą, młody, zdrowy, może oddać
jej dużo. Pójdzie teraz do szpitala, stanie w kolejce. Niech na niego patrzą. Niech mówią:
[ Pobierz całość w formacie PDF ]