[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zababraną dziurę w ziemi, żeby stanąć oko w oko z monstrum, które trwożliwi i zabobonni już
przed wiekami nazywali diabłem. Na całe życie wystarczy mi tego, co zobaczyłem przez okno
werandy pani Thompson: straszliwy obraz wijących się, krwiożerczych macek i rogów. Tym
bardziej nie paliłem się do oglądania szatana w rzeczywistej postaci.
- Carter, z całego serca chciałbym ci pomóc.
- Jasna sprawa. Dutton, masz jakiÅ› dodatkowy kask?
- Chyba ze dwa na tylnym siedzeniu samochodu.
- Dutton, nie śpiesz się tak - wtrąciłem. - Nigdzie nie idę.
Carter udał zdumienie.
- Co takiego? Nie idziesz? Od samego początku tak się tym przejmowałeś, ciągle się
kręciłeś pod nogami.
- Jestem hydraulikiem.
- Zwietnie o tym wiem, nie musisz mi przypominać. Ale także intelektualistą, nie?
Znasz się na takich historiach. Okultyzm, te sprawy, nie? Do diabła, rozumiesz więcej ode mnie
z tego, co się tu dzieje. Musisz iść bez gadania.
- Idąc tam wystawiam się na pewną śmierć! - krzyknąłem. - Jeśli ten cholerny szyb nie
zwali mi się na głowę, to bóg-bestia mnie utopi! A jeśli mnie nie utopi, to pożre na surowo!
Więc jak możesz przypuszczać, że się zgodzę?
Carter popatrzył na Duttona wzrokiem, który mówił, że przekona tego rozpuszczonego
bachora, żeby zrobił, co jest dla niego najlepsze.
- Mason ma rację - włączył się do rozmowy Dan. - Nie możesz się po nas spodziewać,
że pójdziemy tam bez żadnego zabezpieczenia. To samobójstwo.
- Przecież wyślę z wami policjanta.
- A może byś sam poszedł?
- Ja? Muszę tu zostać i czuwać nad wszystkim. Odwróciłem się i zmierzyłem go
lodowatym, twardym spojrzeniem.
- Carter. Tylko jeden argument zmieni moje postanowienie i pójdę na dół, jeśli ty też
pójdziesz.
Carter wyraznie się zmieszał. Popatrzył w niebo, potarł dłonią podwójny podbródek,
chwilę ciężko oddychał niczym człowiek, który modli się o cierpliwość. Znów się chmurzyło,
czarne, gęste kłęby wisiały nad horyzontem, w oddali rozległ się grzmot. Nagły powiew
zimnego wiatru zamiótł liście na trawniku.
- Mason, nie mogę cię zmusić, żebyś poszedł - stwierdził szeryf.
Uderzył kolejny piorun. Poczułem w powietrzu zapach elektryczności i czegoś jeszcze.
Woń była słaba, ale na pewno się nie myliłem: ryba, jakby ktoś otworzył puszkę sardynek.
- Carter, nie idę - oświadczyłem spokojnie. - Nie jestem w policji, więc nie możesz
mnie zmusić.
Carter znów westchnął, potarł brodę, chwilę parskał i prychał.
- Masz rację - wydusił wreszcie. - Masz całkowitą rację. Nie mogę cię zmusić do
pójścia.
- Dobrze, że to pojąłeś.
Odwrócił się do mnie tyłem i odezwał opanowanym, choć zduszonym głosem:
- A gdybym powiedział, że idę z tobą? Co ty na to?
Popatrzyłem na Dana.
- Zgodzisz się iść, jeśli będzie z nami Carter?
- Chyba tak. - Wzruszył ramionami. - Nie mam wiele do stracenia. %7ładnej rodziny czy
kogoś bliskiego. I to fascynujące zobaczyć, jak wygląda Chulthe.
Poczułem się, jakbym dostał mata w szachach. Skoro Dan chciał ruszyć na
poszukiwanie złowrogiego bóstwa, a Carter przyjął wyzwanie, to nie miałem wyjścia.
Oczywiście, że mogłem zostać. Mogłem zostać i dziękować Bogu za ocalone życie i zawodowe
sukcesy jako hydraulik, ale wiedziałem równie dobrze jak Carter, że jeśli Chulthe zdoła
wydostać się spod ziemi, to wszyscy będą mieli marne widoki na życie i odnoszenie
zawodowych sukcesów. Quithe był potężną, straszliwą istotą, zabijał i rozszarpywał ludzi, by
przetrwać, a teraz, po stuleciach spędzonych w ukryciu, osiągnął zapewne jeszcze większą
moc.
Wtem na podwórko Bodine'ów spadła gwałtowna ulewa. W promieniach reflektorów
rozbłysły tęcze, robotnicy włączyli silnik, na wypadek gdyby musieli wypompować wodę z
odwiertu.
- Zgoda - rzekłem niechętnie. - Dajcie mi kask i powiedzcie, że jestem
najodważniejszym Amerykaninem od czasów Audiego Murphy'ego, to pójdę.
Carter skinął na Duttona, który ruszył do samochodu po kaski. Dan, Carter i ja
[ Pobierz całość w formacie PDF ]