[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Izby.
- Nikt nie zabił Izby - sprecyzowałem.
Przeszył mnie wzrokiem.
- Nie? - Odwrócił głowę do Debory i w słońcu błysnął śluz. - To na chuj dupę mi
zawracasz, świnio?
Debora zawahała się i spróbowała raz jeszcze.
- Panie Meza - powiedziała.
- Pierdol się i wypierdalaj - odparł.
- To w sumie niegłupi pomysł, Deb - zauważyłem.
Debora pokręciła głową z frustracją i wyrzuciła powietrze z ust krótkim gwałtownym
tchnieniem.
- Cholera - mruknęła. - Idziemy. Podłącz go. - I odwróciła się, i zeszła z ganku,
pozostawiając mi niebezpieczne i niewdzięczne zadanie włożenia wtyczki do akumulatora
wózka Mezy. To dowodzi jak samolubnymi i bezmyślnymi istotami są ludzie, nawet ci z
rodziny. Przecież Debora była uzbrojona; dlaczego sama go nie podłączy?
Meza najwyrazniej był tego samego zdania. Zaczął nowy rozdział swojej obrazowej
surrealistycznej twórczości, adresowanej do pleców Debory. Ja zasłużyłem tylko na
pospiesznie wymamrotane:  Szybciej, pedale , kiedy zrobił przerwę na złapanie tchu.
Spieszyłem się. Nie dlatego, że koniecznie chciałem dogodzić Mezie, lecz po to, by
nie być w pobliżu, kiedy jego wózek odzyska pełną sprawność. Wiązałoby się to ze zbyt
dużym niebezpieczeństwem - a poza tym uznałem, że straciłem już dość cennego i
niezastąpionego światła dziennego na wysłuchiwanie jego marudzenia. Nadszedł czas, by
wyjść z powrotem na świat i łapać potwory, a nawet być jednym z nich, i oprócz tego, przy
odrobinie szczęścia, kiedyś wreszcie zjeść lunch. Te wszystkie atrakcje mnie ominą, jeśli
utknę na tym ganku zmuszony robić uniki przed szarżami elektrycznego wózka i jego
pyskatego właściciela.
Wcisnąłem więc wtyczkę z powrotem do akumulatora i zeskoczyłem z ganku, zanim
Meza się zorientował, że wózek znów działa. Pobiegłem do samochodu i wsiadłem. Debora
wrzuciła bieg i ruszyła pełnym gazem, zanim zdążyłem zamknąć drzwi; widać obawiała się,
że Meza rozbije nam auto wózkiem. Wkrótce morderczy ruch uliczny w Miami spowił nas
ciepłym, puszystym kokonem.
- Kurwa - odezwała się wreszcie Debora i po wysłuchaniu Mezy słowo to cuciło jak
łagodny letni wietrzyk - byłam pewna, że to on.
- Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - zauważyłem. - Przynajmniej
nauczyłaś się kilku ładnych nowych słów.
- Spadaj na drzewo, obsrańcu - wypaliła Deb. W końcu też miała w tym niejaką
wprawÄ™.
10
Do przerwy na lunch zostało dość czasu, żeby sprawdzić jeszcze dwa nazwiska z listy.
Pierwszy mieszkał w Coconut Grove i z domu Mezy dotarliśmy tam w jakieś dziesięć minut.
Debora jechała tylko trochę szybciej niż powinna - jak na Miami tak wolno, jakby miała na
plecach kartkę z napisem  Daj mi kopa . I choć ruch był mały, po drodze towarzyszyła nam
nasza własna ścieżka dzwiękowa, którą tworzyły klaksony, okrzyki i wdzięcznie uniesione
środkowe palce, a inni kierowcy przemykali obok nas jak ławica żarłocznych piranii
omijająca głaz w rzece.
Deb jakby tego nie zauważała. Usilnie nad czymś myślała, a na jej czole pojawiły się
głębokie bruzdy i miałem ochotę ją przestrzec, że jeśli nie wyluzuje, już tak jej zostanie.
Wiedziałem jednak z doświadczenia, że jeśli wyrwę ją z zadumy tą lub podobną dobrą radą,
nic mnie nie uchroni przed potężnym ciosem w ramię, więc siedziałem cicho. Nie bardzo
rozumiałem, nad czym mogła tak wnikliwie się zastanawiać: mieliśmy cztery ozdobne trupy i
żadnej wskazówki, kto je udekorował. No ale oczywiście to Debora była wykwalifikowanym
śledczym, nie ja. Może na jednym z kursów w Akademii nauczyli ją czegoś, co mogło się
teraz przydać, a co wymagało intensywnego marszczenia czoła.
Tak czy owak, wkrótce dotarliśmy na miejsce. Był to skromny, stary domek przy
Tigertail Avenue, z małym, zarośniętym ogródkiem i tabliczką  Na sprzedaż ustawioną
przed dużym drzewem mangowym. Na podwórku walało się kilka starych gazet, wciąż
zafoliowanych, częściowo ukrytych w wysokiej, zaniedbanej trawie.
- Cholera - zaklęła Debora, kiedy zaparkowała wóz. Było to zwięzłe, acz trafne
podsumowanie sytuacji. Dom wyglądał na niezamieszkany od wielu miesięcy.
- A ta co zrobiła? - zagadnąłem, wpatrzony w kolorową płachtę papieru gazetowego,
niesioną wiatrem przez podwórko.
Deb zerknęła na listę.
- Alice Bronson - powiedziała. - Kradła pieniądze z konta agencji. Kiedy zażądali
wyjaśnień, zagroziła im pobiciem i śmiercią.
- Oddzielnie czy jednocześnie? - spytałem, ale Deb tylko przeszyła mnie wzrokiem i
pokręciła głową.
- Nic z tego nie będzie - uznała i skłonny byłem się z nią zgodzić. Tyle że praca
policji, rzecz jasna, polega głównie na robieniu tego, co oczywiste, w nadziei, że choć raz się
poszczęści, więc odpięliśmy pasy i przebrnęliśmy przez liście i inne śmieci do drzwi
wejściowych. Deb machinalnie w nie załomotała i usłyszeliśmy echo jej uderzeń niosące się
po domu. Było jasne, że jest tak pusty jak moje sumienie.
Debora odszukała na liście nazwisko podejrzanej, która miała tu mieszkać.
- Pani Bronson! - zawołała, ale odzew był jeszcze skromniejszy, bo jej głos, w
odróżnieniu od pukania, nie zadudnił echem. - Cholera - powtórzyła Debora. Rąbnęła w drzwi
raz jeszcze, z tym samym skutkiem - cisza.
Dla pewności obeszliśmy dom wkoło i zajrzeliśmy w okna, ale nie zobaczyliśmy nic
oprócz paskudnych zielono - czerwonawych zasłon, które zachowały się w pustym salonie.
Za to kiedy wróciliśmy do samochodu, zastaliśmy przy nim chłopaka na rowerze. Patrzył na
nas. Miał jedenaście albo dwanaście lat i długie dredy związane z tyłu.
- Nie ma ich od kwietnia - powiedział. - Wam też wisieli kasę?
- Znałeś Bronsonów? - spytała go Debora.
Spojrzał na nas z głową przechyloną na bok jak papuga, która zastanawia się, czy
wziąć ciastko, czy ugryzć palec.
- A wy co, gliny? - rzucił.
Debora podniosła odznakę i chłopak przysunął się z rowerem, by obejrzeć ją z bliska.
- Znałeś tych ludzi? - powtórzyła pytanie.
Skinął głową.
- Wolałem się upewnić - wyjaśnił. - Dużo osób nosi fałszywe blachy.
- My naprawdę jesteśmy glinami - zapewniłem. - Wiesz, dokąd Bronsonowie
wyjechali?
- Nie. Tata mówił, że wszystkim wisieli pieniądze i pewnie zmienili nazwisko albo
uciekli do Ameryki Południowej czy gdzieś.
- A kiedy to było? - chciała wiedzieć Debora.
- W kwietniu - powiedział. - Już mówiłem.
Spojrzała na niego z tłumioną irytacją, po czym zerknęła na mnie.
- To prawda - potwierdziłem. - Mówił.
- Co zrobili? - spytał chłopak z trochę zbyt dużym, według mnie, zaciekawieniem. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • apsys.pev.pl