[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Truposzy - ciała, z którymi starła się na występie skalnym niedaleko wieży.
Nadal brakowało im strąconych z ramion głów. Wywołany przez Zo katastrofalny w
skutkach rozrost pędów jeszcze bardziej przybrał na sile i roślina energicznie
poszerzała zajmowane terytorium. To właśnie te rozłogi i pnącza wystające z
kikutów ich karków całkowicie ją usidliły. Dziesiątki śliskich, zielonych lin
pochwyciło mocno jej ramiona.
Ku swemu przerażeniu odkryła, że łodygi zwieńczały malutkie, czarne pąki
orchidei. Jej umysł wypełnił syk, wrzask i histeryczny szelest oszalałych,
głodnych kwiatów. Nakłuwały jej ramiona niczym spragnione krwi strzykawki.
Nie, pomyślała. Nie, nie, proszę...
- To tyje wyhodowałaś - powiedział Scabrous. - Czy to nie miłe, że cię poznają?
Pozbawione głów, spowite w pnącza ciała, przepychając się między sobą, ruszyły
po omacku w jej kierunku, aż wreszcie znalazły się tak blisko, że Zo poczuła ich
zapach. Zmierdziały jak otwarty grób wypełniony ziemią pleśnią i gnijącym
mięsem. Przytuliły się do niej i Zo czuła dotyk ich zimnej skóry nawet przez
warstwę pnączy coraz ciaśniej spowijających jej ramiona i szczypiących skórę.
Scabrous podszedł do nich, wznosząc ręce do góry, aż zaczął nad nimi górować.
Otworzył szeroko usta i krzyknął.
Miał cuchnący oddech - jak martwe stworzenie, które zaczęło już gnić od środka.
Stworzenia natychmiast zareagowały na jego wrzask. Cofnęły się, zabierając ze
sobą Zo. Odpowiedz, którą wykrzyczały, była potwornym, pulsującym hałasem,
dobywającym się z ich przeciętych szyi i wprawiającym łodygi w drżenie.
Przenikliwy hałas tworzący wiadomość oscylującą na granicy ultradzwięków wzniósł
się jeszcze wyżej, zmienił częstotliwość i wreszcie opadł.
Odwróciły ją.
W akcie czystej desperacji - jakaś cząstka Zo musiała zdawać sobie sprawę, że
plan nie ma szans powodzenia - dziewczyna spróbowała wykorzystać Moc, sięgnąć w
głąb tych stworzeń i porozumieć się z żyjącą w nich rośliną. Gdy tylko nawiązała
kontakt, przetoczyła się przez nią fala toksycznej energii, przebijając się
przez jej mózg niczym czekan przez lód. Krzyknęła. Wewnętrzna strona powiek
rozbłysnęła kolorami uschniętych roślin - odcieniami spalonego brązu i
anemicznej żółci.
Pnącza ciągnęły ją po zimnej podłodze, kierując się w dół korytarza. Zo
otworzyła szeroko oczy. Przed nią w podłodze ział wielki otwór stanowiący
wejście do spowitej w ciemnościach jamy, której dna nie była w stanie dostrzec.
A jednak przez ciemność przebijały się dziwne światła.
Wiedziała już, gdzie ją prowadzą.
Drear wybudował tam tajemną świątynię, w której badał dawne rytuały i obrzędy...
Scabrous wykonał gest i stworzenia wciągnęły Zo do jamy.
ROZDZIAA 37
SWOISTA NATURA
Tracę pokonał długi odcinek pustej przestrzeni między dwiema niewyróżniającymi
się niczym ścianami, zmagając się z rozszalałą burzą smagającą go niczym demon
chcący odebrać, co jego. Jakieś sto metrów przed nim majaczyła wieża. Był już
prawie na miejscu.
Choć sytuacja wymagała pośpiechu, wiedział, że musi zachować ostrożność. Od
śmierci Fechmistrza Sithów nie natknął się na żadne z tych stworzeń, ale
wiedział, że czają się w okolicy. Nie potrzebował do tego postrzegania
pozazmysłowego - swoich zdolności telemetrycznych. Słyszał ich wrzaski. A im
bliżej był wieży, tym bardziej się one nasilały, jakimś sposobem przybierając na
intensywności. Truposze były głodne.
Nigdy wcześniej nie spotkał się z istotą równie potworną jak ta, która rozerwała
Strona 69
joe Schreiber - Czerwone żniwa.txt
na strzępy Fechmistrza, z żywym, poruszającym się trupem, którego ciało na
oczach Trace'a ulegało rozkładowi. Czuł ich obecność wokół siebie, wśród
niewidocznych świątyń i kamiennych budynków gospodarczych. Czy byłby w stanie
zabić taką istotę mieczem świetlnym, czy tylko pociąłby ją na kawałki, które
kontynuowałyby pościg za swoją ofiarą?
I co z Hestizo? Czy ją także odnalazły?
Przystanął, zmagając się z uczuciami, i zarzucił psychiczną sieć Mocy w
poszukiwaniu swojej siostry, jednak niczego nie udało mu się w nią złowić.
Wierzył, że gdzieś tam jest - może że W jego głowie właśnie w wieży, a może
gdzie indziej - ale wypełniająca go cisza była dużo bardziej niepokojąca od
krzyków w oddali.
Idz dalej. Znajdziesz jÄ….
Przez kolejne dziesięć minut brnął z trudem przed siebie. Nagle przystanął i
odchylił głowę, wąchając powietrze.
Czuł dym.
Wspiął się na szczyt pękniętej kolumny i rozejrzał się wokół, aż jego spojrzenie
przykuł blask ognia w oddali, migoczący, pomarańczowy blask wydobywający się z
na wpół pogrzebanej w ziemi budowli oddalonej o ćwierć kilometra. Tracę
przyglądał się jej przez chwilę. Wolał się upewnić. Sama obecność ognia o niczym
[ Pobierz całość w formacie PDF ]