[ Pobierz całość w formacie PDF ]
-Jak sie ma najmlodsza latorosl pana MacGregora?
-Mlody panicz Seumas najadl sie niedojrzalych jagod - odparl Pearson.
-Wyzdrowieje? - zapytal jego starszy brat.
-Z pewnoscia. Podalam mu opium z woda.
-Doskonale - powiedzial Reilly, choc nie bardzo ich sluchal. Wciaz go zaprzatala mysl, co
sie dzieje z Brenna. Dlaczego boi sie zostac z nim sam na sam? Moze powiedzial jej cos
pod wplywem laudanum? Nie wyobrazal sobie, by to bylo prawdopodobne. Nie mogl
przeciez powiedziec nic poza tym, ze ja kocha nad zycie.
A moze powiedzieli cos Pearson albo Shelley? Spojrzal na przyjaciol, radosnie popijajacych
whisky Glendenninga. Bylem nieprzytomny przez caly dzien - pomyslal. Moze wygadali sie
wtedy, ze jestem markizem? Nie daj Boze, by Brenna dowiedziala sie od nich tego, co juz
dawno powinienem byl sam jej powiedziec...
Ale on mial zamiar uczynic to w odpowiednim czasie i na swoj sposob. Jesli Pearson lub
Shelley nie utrzymali jezykow za zebami...
Coz, zaplaca mu za to. I tyle.
-Skoro nie postrzelil cie lord Glendenning - drazyl sprawe dociekliwy Shelley - kto to zrobil?
-Podejrzewam Mackafeego - powiedzial Pearson pogodnie. - Tego, o ktorym opowiadala
nam panna Donnegal.
Brenna spojrzala na niego zdumionymi oczyma.
-Harold Mackafee?! - wykrzyknela.
-Kiedy sie nad tym zastanowic, nie jest to pozbawione sensu - ciagnal Pearson. - Z tego co
nam powiedzialas, mial powod, by zyczyc Stantonowi smierci.
-Ale moj ojciec przylozyl mu wiele razy - zaoponowala Brenna - a on nigdy do niego nie
strzelal.
-Mozliwe, ze wreszcie stracil cierpliwosc.
-Mozliwe rowniez - powiedzial Reilly - ze strzelal ktos inny, a nie Harold Mackafee.
Nie powiedzial tego, poniewaz nie wierzyl Hamishowi, ani dlatego, ze chlopiec zaniepokoil
sie przebiegiem rozmowy, lecz dlatego, ze Harold Mackafee byl jego problemem i Reilly
sam musial go rozwiazac.
Reilly potarl brode i spojrzal na Brenne, ktora wciaz unikala jego wzroku. Pod palcami
poczul gladka skore. Dzis rano ogolil sie po raz pierwszy od wypadku i samodzielnie ubral,
mowiac sobie, ze jest gotowy stawic czolo swiatu i Brennie.
Teraz jednak przeszla mu chec na spotkanie ze swiatem, pragnal jedynie porozmawiac z
Brenna... niestety ona nie miala na to ochoty.
Zastanawial sie wlasnie nad tym, co moglo nia powodowac, gdy uslyszal glosy przy
drzwiach.
-Co sie stalo, Maeve? - pytala Brenna. - Cos zlego? Reilly odwrocil sie i spojrzal
zaciekawiony. W drzwiach stala dziewczyna z piwiarni. Oczy miala zaczerwienione i
spuchniete od placzu. Dyszala ciezko, widac bylo, ze cala droge z gospody przebyla
biegiem. - Och, panienko, panienko...
Plakala, nie mogac wydusic ani slowa. Brenna postawila garnek na palenisku, podeszla do
dziewczyny i polozyla dlonie na jej drzacych ramionach.
-Co sie stalo, Maeve? - spytala. - Powiedz mi, o co chodzi?
-Och, panienko... - Maeve rzucila okiem w strone lorda Glendenninga. - Chodzi o Flore,
panienko. Ona... jest chora.
-Na co? - zapytal Reilly, ale nikt go nie sluchal. Brenna potrzasnela nia lagodnie.
-Co jej jest? Odpowiedz, Maeve!
Lord Glendenning wstal, jak zwykle przewracajac krzeslo. Podszedl do drzacej dziewczyny.
-Och, wie pani na co! - krzyknela Maeve, kryjac twarz w dloniach. - Dobrze pani wie!
Cholera wrocila, panienko! Jestem pewna. To znowu cholera!
27
Wyspe spowijala poranna mgla, tak gesta, ze na odleglosc wieksza niz dwa metry nie
mozna bylo dostrzec ludzkiej twarzy. Stojacy na szczycie skaly zamek Glendenning w ogole
nie byl widoczny. Z miejsca, w ktorym sie znajdowal, Reilly nie widzial nawet gospody Pod
Udreczonym Zajacem, choc wiedzial, ze obecni w niej ludzie zapalili latarnie.Pomimo
wczesnej pory rybacy juz odplyneli na lodziach. Wiekszosc mew pospieszyla za nimi, lecz
kilka pozostalo i teraz fruwaly z nadzieja ponad Reillym i jego przyjaciolmi, czekajacymi na
przybycie promu. W porannej ciszy slychac bylo tylko krzyki mew i szum fal...
-Spoznia sie - powiedzial Pearson. Nie bylo zimno, lecz Shelley zadrzal.
-Cholerny glupiec - powiedzial z niesmakiem.
Reilly nadstawial uszu, by pochwycic falszywe pogwizdywanie Stubena, jedyna oznake
zblizania sie promu.
-To mi sie nie podoba - oswiadczyl Pearson.
-Nigdy nie spoznia sie wiecej niz o pol godziny - zapewnil go Reilly. - Pol godziny nie ma
znaczenia. Na pewno zlapiecie dylizans.
-Nie o to mi chodzi - odparl zniecierpliwiony Pearson. - Mowie o tobie. Powinienes odplynac
z nami.
-Dobrze wiesz, ze nie moge.
-Przeciwnie, stary. Twoim moralnym obowiazkiem jest stad odjechac. Zabrac dziewczyne i
wracac z nami do Londynu. Pozostanie na tej zapomnianej przez Boga wyspie jest
grzechem.
-Ona by nie pojechala - odparl po prostu Reilly.
-W takim razie zwiaz ja i zaknebluj - poradzil Pearson. - A w razie potrzeby wepchnij ja do
worka. Ale uciekajcie stad, obydwoje.
Reilly tylko sie usmiechnal. Kochal Charlesa Pearsona i St. Johna Shelleya, jak rodzonych
[ Pobierz całość w formacie PDF ]