[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Benedykt podniósł głowę, z uwagą jej w twarz popatrzał, ręką potem machnął i rzekł:
- Tylko, że u ciebie, Emilciu, pochodzi to z nerwów... mnie zaś - no! już tam o wszelkich rzeczach
wysokich albo wesołych i marzyć przestałem... Ale chciałbym czasem odetchnąć swobodniej, pewnym
być, że wam wszystkim nigdy chleba nie zabraknie...
- O, chleb chleb! chleb! - z cicha zaśmiała się Emilia.
Benedykt spojrzał na nią szeroko otwartymi oczami.
- Czegóż śmiejesz się? Chleb! najpewniej o chleb mi chodzi! Więc cóż? ty nawet bez perfum i tych
tam... różnych swoich szlafroczków obejść się nie możesz, a tak ironicznie mówisz o chlebie...
- Ja obchodzę się bez wielu rzeczy, które są tym dla duszy, czym chleb dla ciała - żywiej nieco odparła.
Popatrzał na nią znowu, wzruszył ramionami i pochylił głowę tak nisko, że końce wąsów klap surduta
dotykały. Milczał. Aadna brunetka w białym negliżu milczała także, twarz jego, ubiór i całą postawę
zwolna wzrokiem obejmując. Z gry jej delikatnych rysów poznać można było, że czyniła w tej chwili
bolesne dla siebie uwagi i porównania. Myślała zapewne, że tego człowieka, który teraz obok niej
siedział, nie takim wcale poznała i pokochała. Był on wtedy młodzieńcem zgrabnym, ze świeżą twarzą i
trochę już smutnymi, ale pełnymi blasku oczami. Wieczorów tanecznych nikt nie wydawał wtedy, więc
tańczącym go nie widziała; w zamian kilka razy miała sposobność zachwycić się jego gibkością i siłą,
gdy siedział na koniu. Odwaga i zapał jego, dla których wielu nazywało go prawie szaleńcem, a także
nieszczęścia dwu jego braci nadały mu aureolę rycerską i poetyczną. Powiadano, że dziwnym tylko
zbiegiem okoliczności mógł tu pozostać. Przy ówczesnym braku młodych mężczyzn uchodził za partię
świetną. Dumną była, że ją właśnie wybrał, że rozkochał się w niej z całą zapalczywością swej natury,
że życie z nią, z nią właśnie, uważał za jedyną zorzę, która na niebie jego zaświecić mogła po
zgaśnięciu tylu innych... O tym, że w Korczynie, który uchodził za fortunę wcale piękną; otoczyć ją i po
wiek wieków otaczać miały wszystkie miękkości dostatku i wyszukanego smaku, prawie nie myślała, bo
w domu rodziców swych wśród tego wszystkiego wzrosła i nie wyobrażała sobie, aby ktokolwiek mógł
żyć inaczej. Rachuba więc nie powodowała nią bynajmniej, kiedy ze szczęściem rękę swą Benedyktowi
oddawała. Po prostu, przyszły mąż podobał się jej bardzo, była w nim zakochaną. Czemuż więc teraz...
Ba! byłże to ten sam człowiek, co przed dziesięciu laty? Od konnego jeżdżenia po polach i ciągłego
ruchu rozrosły się mu kości i muskuły; pleczysty teraz był, stąpał ciężko, kark miał gruby i
zaczerwieniony. Na czole, posiadającym kiedyś białość i gładkość prawie dziewiczą, każdy rok
upłyniony zostawił po parę zmarszczek, a teraz, w czasie żniw, było ono wilgotnym od potu, od
opalenia prawie brązowym. Ubiór jego składał się z wysokich butów i płóciennego surduta, a przynosił ż
sobą ostry zapach tego znoju, który oblewa ciała żniwiarzy, i tych zielsk dzikich, które na ścierniach
czepiają się ludzkiej odzieży. Wprawdzie wszystkie te zmiany nie zaszły nagle, ale oko nawykłe do
wykwintnych form życia nigdy oswoić się z nimi nie mogło.
Dlaczego człowiek ten stał się takim, jakim był teraz, ani rozumiała, ani dochodziła. Dość, że od lat już
kilku doświadczać zaczęła uczuć rozczarowania i zawodu, które czyniły ją smutną i - chorą. W tym
odludnym i cichym Korczynie, przy tym człowieku spracowanyn i nie mającym czasu ani chęci do
podzielania jej ulubionych rozrywek i zajęć wprost traciła ochotę do życia. Objawiało się to w coraz
wzrastającym jej wstręcie do wszelkiego ruchu. Po cóż by zadawać sobie miała jakąkolwiek fatygę,
skoro sobie przez nią żadnej przyjemności zdobyć nie mogła? Parę razy dla wzmocnienia sił i nerwów
wyjeżdżała za granicę i wracała istotnie wzmocniona, odrodzona. Ale w kilka miesięcy po powrocie
wracały jej z naddatkiem wszystkie słabości i smutki. Przestała bywać u sąsiadów, bo byli dawno znani
i niezabawni; nie wychodziła na przechadzki, bo nic ciekawego ani miłego nie znajdowała w widoku
nieba, ziemi i wszystkiego, co było na nich. Ogarniało ją coś bardzo podobnego do lenistwa ciała i
duszy. Samo przejście z domu do ogrodowej altany nużyło ją niekiedy. Szczęściem było dla niej
jedynym, że lubiła czytanie i ręczne robótki. Pochłaniała dużo książek, wyrabiała mnóstwo poduszek,
serwet, kołder itd. Przy tym tęskniła i czuła się coraz częściej napastowaną przez różne bóle,
dolegliwości, osłabienia, które zawsze przewidywała z daleka, spotykała z przestrachem i usiłowała
odegnać mnóstwem starań i środków. Takim było jej istotnie nędzne życie...
Kiedy ładna, trzydziestoletnia brunetka w milczeniu to wszystko wspominała i myślała, pleczysty,
ogorzały, zmęczony i zgryziony mężczyzna w długich butach i płóciennym surducie zwrócił się do niej
twarzą, popatrzał jej w oczy i w zgrubiałe swe ręce biorąc jej narcyzową rączkę zaczął:
- Dlaczego ty, Emilciu, od jakiegoś czasu bywasz dla mnie tak obojętną? Co ja ci złego zrobiłem? Czy
masz mi co do wyrzucenia? Ot, i dziś biegłem do ciebie, aby przy tobie uspokoić się... odpocząć...
Chciałem wygadać się przed tobą, rozpowiedzieć ci wszystko, uścisnąć cię i poweseleć... A ty tylko
narzekasz albo milczysz... ot, po prostu, jak wroga mnie traktujesz... Nie pierwszy już raz zauważyłem
to w tobie, o! nie pierwszy... Jest się już tak od dawna, ale dziś większy mnie żal zdjął nad tym...
Dlaczego zobojętniałaś tak dla mnie? dlaczego wiecznie czujesz się nieszczęśliwą, dlaczego? a?
powiedz, aniołku mój, dlaczego?
Ujął jeszcze i drugą jej rękę, twarz swą blisko do jej twarzy przychylał i z miłosnym prawie
spojrzeniem, z prośbą, coraz ciszej i czulej zapytywał:
- Dlaczego, Emilciu? powiedz! a? dlaczego, moja koteczko?
Nie broniła się pieszczotom jego, ale delikatną i coraz więcej zasępiającą się twarz swą od jego twarzy
oddalając z przejmującym żalem zawołała:
- O! gdybyś się ty był tak nie zmienił, Benedykcie, gdybyś się tak nie zmienił! i ja... byłabym może
taką, jak dawniej... Ale tyś się tak zmienił... zmienił...
Zastanowił się chwilę nad tym, co powiedziała.
- A tak - potwierdził - zmieniłem się istotnie...
- I tak nadzwyczajnie - dorzuciła - jakby cię dotknęła różdżka jakiegoś złego czarnoksiężnika... Machnął
ręką i zaśmiał się wpółwesoło, wpółgorzko.
- Jaki tam czarnoksiężnik! - odparł. - %7łycie to, moja duszko, życie zmienia ludzi. W takich, uważasz,
okolicznościach ostatni chyba głupiec utrzymywać się może w roli Adonisa... Ale jeżeli ci idzie o moje
serce, charakter...
Z wyjątkową u niej energią wyprostowała się i z głębokim przekonaniem rzekła:
- Nie, Benedykcie, nigdy nie zgodzę się na to, aby życie wymagało od nas takich ofiar. Może ono być
piękne i szczęśliwe, ale tylko dla tych, którzy odrzucą jego brzydką i prozaiczną stronę. Ale jeżeli kto
[ Pobierz całość w formacie PDF ]