[ Pobierz całość w formacie PDF ]
dać sobie radę w ostrym mordobiciu. Dalej stał rudobrody biolog Lee Spencer i chudy dwumetrowy botanik Gustaw
Hersong; obaj mężczyźni nieustannie spoglądali na siebie z szerokimi uśmiechami. Szyk zamykał Omar Woodson, jeden z
najbardziej nieprzeniknionych typków, jakich Pitt spotkał w życiu; był fotografem wyprawy, sprawiał wrażenie szczerze
znudzonego całą imprezą i zamiast kuszy trzymał przystosowany do zdjęć podwodnych aparat Nikon z
trzydziestopięciomilimetrowym obiektywem i fleszem, wymachując kosztownym sprzętem, jakby ten był smieną z drugiej
ręki.
Nasuwając maskę na oczy Pitt gwizdnął przez zęby i spojrzał na wodę, przesuwającą się teraz pod platformą znacznie
wolniej; Gunn zmniejszył prędkość Pierwszego Podejścia do leniwych trzech węzłów na godzinę, co, zdaniem Pitta,
stwarzało odpowiednie warunki do skoku na bombę. Pitt, omijając dziób, z hipnotycznym skupieniem skoncentrował wzrok
na miejscu, gdzie lada chwila pogrąży się w fale.
Niemal w tej samej chwili Gunn spojrzał na wskazania głębokoś-ciomierza i skalisty brzeg... potem powoli uniósł dłoń...
zmacał linkę... zawahał się... i mocno pociągnął. Metaliczny brzęk rozdarł gorącą popołudniową ciszę, ponad falami
przyboju poniósł się ku pionowej ścianie klifu, by przygłuszonym echem wrócić na statek.
Impet skoku sprawił, że rozmigotana słońcem powierzchnia morza strzeliła świetlistą fontanną. Pitt, ledwie woda zamknęła
się nad jego głową, złożony w scyzoryk zaczął pracować płetwami niczym stary łopatkowy parowiec na Missisipi. Pięć
sekund i pięćdziesiąt metrów później zerknął przez ramię i dostrzegł sunący powoli ciemny kadłub statku. Dwie wirujące
śruby sprawiały przerażające wrażenie: dźwięk wędruje w wodzie cztery razy szybciej niż w powietrzu, załamanie światła
sprawia zaś, że wszystko wydaje się tu o jedną czwartą większe niż w rzeczywistości.
Zaciskając zęby na ustniku Pitt odwrócił się i popatrzył w ślad za malejącym statkiem, żeby sprawdzić, jak dali sobie radę
inni; westchnieniu ulgi odpowiedział syczący strumień bąbelków. Dzięki Bogu, byli wszyscy, każdy w jednym kawałku -
Knight, Thomas, Spencer i Hersong, skupieni w grupkę niemal na odległość wyciągniętej ręki, a trochę dalej za nimi
Woodson, który nieco się spóźnił.
Widoczność była wręcz oszałamiająca: z dystansu niemal osiemdziesięciu stóp rysowały się w szczegółach długie,
jasnopurpurowe czułki przypominającego meduzę żagielnika, nad dnem sunęły leniwie dwa szpetne dziworyby o bezłuskich
niebiesko-żółtych ciałach, zwieńczonych długimi kolcami skrzelowymi. Był to świat ukryty i niemy, królestwo dziwacznych
stworzeń, przystrojone w taką mnogość fantastycznych kształtów i tęczowych odcieni, że ludzki język okazywał się wobec
niego bezradny. A zarazem był to świat niebezpieczeństw i tajemnic, strzeżony straszliwym arsenałem oręża tak
diametralnie różnej natury, jak rzeźnicze zęby rekina i śmiercionośny jad niewinnej z wyglądu ryby-zebry. W nierozłączną
całość zlewało się tu nieśmiertelne piękno i ciągłe zagrożenie.
Nie czekając na pierwsze objawy bólu, Pitt zaczaj przedmuchiwać nos, aby zrównać ciśnienie w uszach z zewnętrznym, a
kiedy rozległy się dwa pyknięcia, powoli ruszył w dół, by stopić się z majestatycznym krajobrazem dna.
Na głębokości trzydziestu stóp zniknęły wszelkie czerwoności, ustępując miejsca harmonijnej kompozycji zieleni i błękitów.
Osiągnąwszy pięćdziesiąt stóp, Pitt przestał schodzić i uważnym spojrzeniem ogarnął dno morskie: nie dostrzegł żadnych
skał i wodorostów, jedynie piaszczysty spłacheć, sfałdowany ciągnącymi się jak okiem sięgnąć krętymi rzędami
miniaturowych wydm. Jedynymi oznakami życia były tu sterczące miejscami z piachu groteskowo frędzlaste pyski i
patrzące w górę nieruchome oczy żyjących przy dnie gwiazdozorów.
Minęło dokładnie osiem minut, odkąd opuścili Pierwsze Podejście, gdy dno zaczęło się podnosić, a woda, za sprawą
rozfalowanej powierzchni - mętnieć; potem w szaroniebieskiej mgle zamajaczyła pokryta rozkołysanymi wodorostami
formacja skalna i oto nagle znaleźli się u podnóża kamiennego urwiska, które pięło się prostopadle do góry i ginęło za
zwierciadlaną kurtyną fal. Niczym kapitan Nemo w podwodnym ogrodzie, Pitt rozproszył swoich ludzi, nakazując im
gestami rozpoczęcie poszukiwań. Nie zajęły więcej niż pięć minut. Wejście do podwodnej groty odnalazł Woodson, który -
oddalony od Pitta o sto stóp - zamykał tyralierę z prawej strony. Przywołał towarzyszy postukując rękojeścią noża w butlę z
tlenem, potem podpłynął wzdłuż północnej ściany urwiska aż do miejsca poza rozpadliną zieloną od wodorostów, a wreszcie
przystanął i wyciągnął przed siebie ramię, pokazując ziejący najwyżej dwanaście stóp pod powierzchnią czarny złowróżbny
otwór, dostatecznie wielki, by mogła się w nim zmieścić lokomotywa czy też łódź podwodna. Płetwonurkowie zawiśli
nieruchomo w krystalicznie czystej wodzie, to przerzucając się spojrzeniami, to usiłując nimi przeniknąć zgęstniały we
wlocie mrok.
Pierwszy ruszył Pitt: przez chwilę w ciemnościach migotały jeszcze jego białe pięty, zaraz jednak tunel pochłonął go bez
reszty.
Popychany przybojem sunął przed siebie, leniwie pracując płetwami. Świetlista akwamaryna przenikanego słońcem morza
ustąpiła miejsca ciemniejącemu granatowi, wnet jednak wzrok Pitta zaczął wyławiać w nim pojedyncze szczegóły.
Na ścianach tunelu powinno się roić od tysięcznych przejawów podmorskiego życia - przemykających krabów, zwierających
[ Pobierz całość w formacie PDF ]