[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Rano długo obliczał, wertował swój kalendarz, zmuszał pamięć do odtwarzania tamtych dni. Nie
mógł nic ustalić, ani w jedną, ani w drugą stronę. To były takie bliskie daty.
Musiał mieć pewność, musiał zdobyć próbkę krwi żony.
Udało mu się to załatwić dopiero dwa miesiące pózniej. To były najgorsze miesiące w jego życiu.
Magda obraziła się na niego, odsunęła zupełnie. Do dzisiaj nie wie, jak wielkie niebezpieczeństwo
zawisło nad ich domem.
Piotruś urodził się o czasie, bez komplikacji i zupełnie zdrowy. Musiał tego dopilnować, ponieważ
Magda żyła w swoim świecie, bywało, że zapominała o jedzeniu, nie chciała wychodzić na spacery, na
wizyty kontrolne. W jej życiu ważne były tylko potrzeby córki. W końcu zatrudnił pielęgniarkę dla Sary,
by maksymalnie odciążyć żonę i mieć nad nią kontrolę. Z trudem dała się przekonać.
***
- %7łeby każdy przychodził z takimi żyłami, to byłoby dobrze! - zachwycała się pielęgniarka, wbijając
igłę w siny ślad pod skórą. Strzykawka powoli wypełniała się brunatnym płynem.
- Ma pani rację. - Uśmiechnął się Konrad. Jego żyły rzeczywiście mogłyby służyć do ćwiczeń
wszystkim debiutantom w tym zawodzie. Bledziutka, cienka skóra zdradzała całą mapę rozgałęzień i
połączeń krwiobiegu. Czasami z powodu nękającego go nadciśnienia naczynia wybrzuszały skórę, co
jeszcze bardziej ułatwiało pobieranie, ale niestety nie dodawało jego rękom urody.
- No i po wszystkim. Wyniki do odebrania jutro w rejestracji.
- Dziękuję. Ma pani złote rączki, pani Beatko.
Konrad, wchodząc na teren szpitala, przeistaczał się, wyzbywał się pewności siebie, agresji, stawał
się innym człowiekiem, pokorniał. Pozwalał, by decydowano za niego, mówiono mu, co i kiedy ma robić.
Zamieniał się w PACJENTA.
Nie zawsze tak było. Od kiedy? Nie pamięta. Czas to teraz takie względne pojęcie.
Pewnie wtedy, gdy świat objawił mu swoje drugie oblicze. Rzucił go na kolana. Jego, twardziela,
bezkompromisowego zdobywcÄ™.
Szybko nauczył się, że musi być grzeczny, prosić, dziękować, bo każda inna postawa natychmiast
obracała się przeciwko niemu. Cierpliwość i spokój, nieśmiały uśmiech oraz czekoladki i kwiaty to
właściwa broń na tym terenie.
Duże szpitale, kliniki to kombinaty, w których chory człowiek czuje się przedmiotem.
Oszklone, nowoczesne bloki, podziemne przejścia, system wind i ciągnące się w nieskończoność
korytarze, w których gubią się nie tylko pacjenci. Chory czeka, a wokół
niego przewala się armia ludzi w różnych szpitalnych uniformach i w pierwszych dniach trudno się
zorientować, kto jest kim. Wszyscy się śpieszą, są czymś zajęci, a nieszczęśliwiec ma cierpliwie czekać i
nie przeszkadzać.
W dużych szpitalach już w poczekalni dostawał numerek - tym był najbardziej rozdrażniony,
degradowano go, zabierano mu tożsamość. Nagle to on musiał cierpliwie czekać, odpowiadać na wiele
pytań, rozbierać się i ubierać na polecenie, wędrować od gabinetu do gabinetu, z papierkami, które mu
wręczano na drogę. Nikt nie liczył się z jego czasem, nie interesował się, kim był, co ważnego miał do
zrobienia.
Pierwsze miesiące były dla niego koszmarne. Drażnił go nie tylko fakt, że z dnia na dzień z człowieka
zdrowego stał się śmiertelnie chory. On, okaz zdrowia! Nie odczuwał przy tym żadnych objawów, nic go
nie bolało, ale trawiły go lęk i wściekłość, olbrzymia wściekłość - również dlatego, że nowa sytuacja
wymuszała na nim postawę zupełnie mu obcą - uległości. W tym okresie często się awanturował,
próbował wymusić szybsze tempo załatwiania spraw, ale stale przegrywał i odczuwał tego negatywne
skutki. Z czasem spokorniał, bo przekonał się, że najszybciej osiągnie cel, dostosowując się. Odkrył też,
że wiele zabiegów załatwi w przyjazniejszej atmosferze w małych ośrodkach zdrowia, oddalonych od
centrum Warszawy czy Katowic.
Teraz był już doświadczonym starym wygą. Prawdziwa walka trwała rok i cztery miesiące, ale
świadomość, że musi stanąć na ringu i bić się na śmierć i życie, towarzyszyła mu od ponad sześciu lat.
Był dzielnym wojownikiem, stosował wszystkie znane oraz najbardziej eksperymentalne sposoby
walki. Ryzykował, balansując na granicy samounicestwienia, bo miał potężnego przeciwnika, cholernie
podstępnego, który pozbawiał go właśnie możliwości obrony. Atakował go od środka i najwyrazniej kpił
sobie z jego woli walki. Nie udało się go usunąć, więc współistnieli tak sobie w jednym ciele: on i jego
zabójca.
Taksówka czekała na niego przed szpitalem. W dni, w które robił badania, nie używał
swojego samochodu. Czuł się rozkojarzony, podenerwowany, często nasilały się objawy, pocił się,
nie miał apetytu, był w podłym nastroju. Od rana chodził rozdrażniony, nie potrafił
nad tym zapanować. Nie lubił siebie jako chorego, nie był pogodzony z losem, całą sytuację
[ Pobierz całość w formacie PDF ]