[ Pobierz całość w formacie PDF ]
musiała się znajdować w jego dokumentach. Przeczucie mnie nie zawiodło, była to
ta sama gęba, którą Basieńka zaprezentowała mi jako swego szwagra.
Przedziwny kant objawił się w całej okazałości.
- Twoje zdjęcie znajdowało się w domu u czułego amanta - poinformowałam mę\a. -
Ju\ to jedno powinno nam wystarczyć. Oni wszyscy razem stanowią jedną spółkę i z
niepojętych przyczyn władowali tu nas zamiast siebie. Zaczyna mi się to wydawać
coraz bardziej podejrzane.
- Mnie te\. Szczególnie, \e myśmy mieli o tym nic nie wiedzieć...
- A, właśnie! Dopiero teraz rozumiem, skąd ten idiotyczny bałagan w domu. Była
mowa, \e Basieńka uprawia dziwactwa na złość mę\owi i ja te\ mogę sobie
pozwalać. Tyle w tym prawdy, co brudu za paznokciem, chodzi to po mnie od
wczoraj, przez tę sól, bo \adnego sensu w tym nie ma...
- Czekaj, powiedz to jeszcze raz. Nie bardzo wiem, co masz na myśli.
- Kamufla\ - wyjaśniłam w przypływie bystrość umysłu. - Ka\de z nas dziwiłoby
się, dlaczego ta drugi ofiara nie rozpoznaje dublera, bo w końcu nikt nie jest
tak zupełnie identyczny. Zabezpieczyli się w ten sposób, \e ni by znana od lat
osoba nagle się odmienia i robi co innego ni\ zazwyczaj. Wmówili we mnie, \e
Basieńka miewa wy skoki, wobec czego wszystko, co wykombinuje, mą\ będzie uwa\ał
za wyskoki i nie połapie się w szalbierstwie. Z kole ja bym się zdziwiła, gdyby
nigdzie nie było śladu jej wy skoków, musieli jakoś je upozorować, czasu mieli
niewiele a ona jest systematyczna i mało pomysłowa. W pośpiechu zrobiła byle co,
poprzesta wiała, co popadło, pochował byle gdzie i po krzyku. Wyszedł z tego
taki melan\, \e zgoła mo\na było uwierzyć w jej obłęd.
- Myślisz, \e normalnie ona nic takiego - nie rób i w ogóle jest normalna?
- No peanie! Wszędzie tam, gdzie nie zdą\yła mieszać panuje pedantyczny
porządek. Widocznie do ostatnie chwili pędzili \ycie unormowane, a potem
mo\liwe, \e za brali się do produkowania wybryków wspólnie. W ten sposób i
ciebie mogli zmącić, i mnie.
44
- Zgadza się - przyznał mą\ po namyśle. - Zmącili Zaczyna to być logiczne i
trzyma siÄ™ kupy.
- Ale za to robi siÄ™ jeszcze bardziej podejrzane...
- Ja w tym węszę jakiś szwindel - przerwał mi stanowczo. - Nikt nie wyrzuca
oknem stu patyków dla same przyjemności popatrzenia, jak lecą. Musimy to
wyjaśnić nie \yczę sobie być wplątany w kodeks karny. Tak się składa, \e mi
zale\y na czystej hipotece, chemik jestem, staram się o półroczne stypendium do
Szwajcarii, sama rozumiesz I w ogóle mam ró\ne plany... Nie będę sobie marnował
\ycia przez głupie pomysły jakiegoś Maciejaka! Nie po to haruję od lat za te
marne grosze, \eby teraz jednym kopem sobie wszystko zawalić!
- Ty na ogół gdzieś pracujesz?
- Owszem. Na Politechnice.
- To jakim sposobem udało ci się urwać te trzy tygodnie?
- Wziąłem zaległy urlop za zeszły rok. I tydzień z tego. Niewa\ne. Ty się lepiej
zastanów, co to wszystko ma znaczyć.
W pokoju nadymiło się nam jak na dworcu kolejowym. Kolejno zrobiliśmy sobie kawy
i herbaty. Resztkami patyków z ikebany zaśmieciliśmy całą podłogę. Niemo\ność
rozwikłania cudacznej zagadki doprowadzała nas do rozpaczy, a przeczuwane na jej
dnie tajemnicze niebezpieczeństwo wydawało się coraz bli\sze i coraz bardziej
denerwujÄ…ce.
- Zacznijmy jeszcze raz od początku - powiedziałam w przygnębieniu. - Romanse w
tej sytuacji odpadają. W jakim innym celu mogło im być potrzebne to podwójne
zastępstwo? I to w dodatku na pokaz.
Mą\ chodził po pokoju, szarpiąc włosy na głowie obiema rękami.
- Na pokaz, na pokaz... - pomrukiwał. - Co? Na pokaz...? Czekaj, dlaczego na
pokaz?
- Coraz bardziej mi siÄ™ wydaje, \e to nie dla ciebie i dla mnie ta maskarada,
tylko dla kogoś innego. Na co on ci kładł nacisk? śeby jezdzić razem do
Ziemiańskiego i \ebyś się wygłupiał w samochodzie. Coś robił w Aodzi?
- Nic, zło\yłem zamówienie na taftę. Mogłem wysłać pocztą, ale kazał mi jechać i
pooglądać...
- No widzisz. A mnie kazali latać na spacery. I robić zakupy. Ktoś musiał nas
widzieć...
- Zaglądał ci kto w zęby na tych spacerach?
- Nie wiem. Ale debil mi patrzył na ręce... A za ka\dym razem, jak jechaliśmy do
Ziemiańskiego, ktoś tam się pętał. Raz taksówka z pijakiem, raz facet na
motorze...
Mą\ zatrzymał się przy stole, wypił resztkę kawy, popatrzył na mnie
roztargnionym wzrokiem i znów zaczął chodzić.
- Owszem, w tym coś jest - przyznał. - Na pokaz, mo\liwe, \eby wszyscy myśleli,
\e jesteśmy w domu. Ale to nie to, to jeszcze nie to... Tyś przedtem powiedziała
coś wa\nego i tak mi jakoś zaświtało... Nie pamiętasz, co powiedziałaś?
- Rozmaite rzeczy. Najbardziej mnie niepokoi to, \e ukryli wzajemne
powiÄ…zania...
- Czekaj, czekaj... właśnie, \e stanowią jedną spółkę... Nie, nie to. Ulokowali
tu nas zamiast siebie... O, właśnie! Władowali tu nas zamiast siebie, podstępnie
i pod fałszywymi pozorami! Po jaką cholerę? Ten dom ma wylecieć w powietrze, czy
jak?
Nagła jasność eksplodowała mi w umyśle. Zrobiło mi się zimno w środku i coś mnie
zaczęło dławić.
- Gdzie jest paczka dla kacyka? - spytałam gwałtownie.
Mą\ zatrzymał się jak wryty, spojrzał na mnie i znieruchomiał z pazurami we
włosach.
- Le\y w moim pokoju. Bo co...?
- Oni przecie\ wiedzieli, \e jej nigdzie nie zaniesiemy, prawda? Zostawimy w
domu. A je\eli w tej paczce jest coś... Nie mówię zaraz bomba, ale coś
szkodliwego... O rany boskie, czy ja wiem, wydziela coÅ›, promieniuje...
45
W powietrzu powiało przerazliwą zgrozą. Mą\ wyraznie zbladł.
- Rad...? - wyszeptał ochryple. Podniosło mnie z fotela.
- Nie wiem. Mo\e wybuchnie i zmiecie z powierzchni ziemi całą tę chałupę albo
co... Robi się takie rzeczy, chłopi podpalają całe wsie, odszkodowanie, tu jest
polisa PZU, mo\e im chodzi o fikcyjną śmierć...
Mą\ odzyskał zdolność ruchu. Nie słuchając dalej moich apokaliptycznych
przypuszczeń, runął na schody, omal nie wyrywając drzwi z zawiasów. Rzuciłam się
za nim. Wpadliśmy do jego pokoju i zastygliśmy oparci o biurko, patrząc na
le\Ä…cÄ… na nim paczkÄ™ jak na straszliwego, jadowitego gada, chwilowo pogrÄ…\onego
w lekkiej drzemce.
Po krótkiej chwili hipnotycznego transu, tknięci nagle tą samą myślą,
równocześnie pochyliliśmy się nad biurkiem, nasłuchując w napięciu. Nic nie było
słychać, paczka le\ała niejako w milczeniu, nie wydając z siebie \adnych
dzwięków.
- Bomba powinna cykać... - wyszeptałam niepewnie.
- CiÄ™\kie to jak cholera... - odmruknÄ…Å‚ mÄ…\.
Czas jakiś trwaliśmy w bezruchu, bez słowa, być mo\e myśląc, chocia\ nie było to
takie pewne. Słuszniej byłoby mniemać, i\ proces myślenia równie\ uległ w nas
zahamowaniu.
- Co robimy? - spytałam wreszcie dramatycznym szeptem.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]